Niemieccy poborowi nudzą się w wojsku jak mopsy i symulują służbę dla ojczyzny W polityce niemieckiej toczy się gorący spór na temat przyszłości Bundeswehry. Wielu ekspertów podkreśla, że armia poborowych to archaiczny przeżytek. Obowiązek powszechnej służby wojskowej powinien więc zostać zniesiony lub, jak to się mówi nad Renem i Szprewą, zawieszony. „Zawieszony”, ponieważ obowiązek ten zapisany jest w ustawie zasadniczej, której nikt nie ma zamiaru zmieniać. Federalny minister obrony Karl-Theodor zu Guttenberg z bawarskiej CSU opracowuje od kwietnia plany reformy sił zbrojnych. Powołał w tym celu specjalną komisję. Zu Guttenberg do niedawna jeszcze twierdził, że młodzi mężczyźni powinni być powoływani do wojska. Teraz jednak głosi, że za 10 lat Wehrpflicht (obowiązek służby wojskowej) będzie istniał już tylko formalnie. Plany szefa resortu obrony wywołały stanowczy sprzeciw wielu konserwatywnych dygnitarzy. „Nasza Bundeswehra to armia synów i córek. Jej zakotwiczenie w społeczeństwie jest najwyższym dobrem”, oświadczyła premier Turyngii Christine Lieberknecht z CDU. Podobnego zdania jest rzecznik CDU ds. polityki obronnej Ernst-Reinhard Beck. Podkreśla, że Republika Federalna powinna zachować model obywatela w mundurze. „Jeśli zasadnicza służba wojskowa zostanie zawieszona, oznacza to praktycznie jej koniec”, ostrzega. W rzeczywistości Wehrpflicht jest kosztowną fikcją. Oficerowie armii federalnej nie wiedzą, co zrobić z rekrutami. Armię z poboru wprowadzono w RFN w 1956 r. Od tej pory zasadniczą służbę wojskową odbyło 8 mln obywateli. W latach zimnej wojny istnienie masowej Bundeswehry, złożonej w znacznej części z poborowych, miało uzasadnienie. Takie siły zbrojne mogły okazać się potrzebne na wypadek konfliktu z dysponującym potężnymi wojskami Układem Warszawskim. Po zjednoczeniu Niemiec i rozpadzie bloku wschodniego sytuacja jednak zasadniczo się zmieniła. Na wschodzie Republika Federalna nie ma przeciwnika. Niemcy otoczone są zaprzyjaźnionymi państwami. Nie grozi im żadna inwazja. Za to Bundeswehra ma liczne zadania w dalekich krainach. Niemieccy żołnierze stacjonują, narażają życie i giną w prowincji Kunduz w Afganistanie. Pełnią służbę morską u wybrzeży Libanu, pilnując, aby transporty broni nie docierały do szyickiej milicji Hezbollah. Biorą udział w dwóch misjach pokojowych w Sudanie. Siły zbrojne Republiki Federalnej stały się ze względu na wykonywane zadania armią interwencyjną. Struktura armii nie odpowiada jednak obecnym wyzwaniom. „Nie może być tak, że obecnie, mając 252 tys. żołnierzy, doszliśmy do granic naszych możliwości w sytuacji, gdy w operacjach bierze jednocześnie udział zaledwie 8 tys. żołnierzy. Za dziesięć lat będziemy mieli armię bardziej profesjonalną, szybszą i bardziej elastyczną. Będziemy mogli wysyłać naszych żołnierzy do akcji na całym świecie, nie zaniedbując obrony ojczyzny”, wywodzi minister zu Guttenberg. Zgodnie z ustawą zasadniczą żołnierzy z poboru nie można jednak używać do operacji zagranicznych. Potrzebni w Afganistanie i w innych zamorskich misjach wytrawni żołnierze zawodowi trwonią czas na szkolenie rekrutów. Żołnierze z poboru i ich wyposażenie zajmują wiele miejsca w koszarach i innych obiektach wojskowych, w których często panuje niesłychana ciasnota. Rekruci zazwyczaj tylko przeszkadzają. Do 1 lipca br. powołani do wojska musieli służyć dziewięć miesięcy – trzy miesiące trwało szkolenie wojskowe, potem sześć miesięcy w jednostce. Przełożeni łamią sobie głowy, jak zająć czas zbędnym poborowym, którzy, jak określił to tygodnik „Der Spiegel”, w koszarach zazwyczaj nudzą się jak mopsy i symulują służbę dla ojczyzny. Znana jest opowieść o pewnym rekrucie, służącym w batalionie transportowym, którego zadanie polegało na tym, że przez całe tygodnie siedział przy biurku i pilnował służbowego telefonu. Ten jednak nigdy nie zadzwonił. Dopiero kiedy przełożony polecił odsunąć biurko, okazało się, że aparat nie jest podłączony. Inny żołnierz, z batalionu logistycznego, musiał czyścić nowiutki karabin, z którego nigdy jeszcze nie strzelano, a najważniejszym zadaniem jego dnia było zaniesienie przesyłki na odległą o 300 m pocztę. Żołnierze nazywają złośliwie tę pozorowaną aktywność Dummfick. W wolnym przekładzie to malownicze słówko znaczy „głupie pieprzenie”. „Obywatele w mundurach” starają się, jak mogą, aby zabić czas, którego mają za dużo. Karty czy gry komputerowe to najspokojniejsze rozrywki. Znudzeni poborowi nagrywają swoje zabawy i umieszczają je na internetowym portalu YouTube. Obejrzeć można na nich żołnierzy, którzy wzajemnie
Tagi:
Jan Piaseczny









