Zmieniony film Coppoli znów wywoła pytanie: czy kino amerykańskie może być „antyamerykańskie”? Filmy o konfliktach zbrojnych w Korei i Wietnamie, po premierze uznawane za szowinistyczne albo defetystyczne, dziś przecież stają się klasyką. Jak nowa wersja „Czasu Apokalipsy”, która ma właśnie premierę w Polsce. Perypetie z długo planowaną powtórną adaptacją powieści Grahama Greene’a (bardzo trudno było znaleźć na nią pieniądze) „Spokojny Amerykanin” (jeszcze na naszych ekranach), dokonaną przez Phillipe’a Noyce’a, dobrze pokazują paradoksy związane z prawdziwym lub urojonym antyamerykanizmem. Powieść Greene’a (Anglika!) była wzorcowym przykładem krytyki postępowania Amerykanów podczas międzynarodowych konfliktów. W dodatku, acz nie bez oporów, uznawano ją w krajach komunistycznego bloku za „naszą”. Polskie wydanie poprzedził wstępem Wojciech Żukrowski, a Greene godził się na publikację swych książek w Polsce z ingerencjami cenzury. Choć – jak się okazało po latach – jego flirt z Europą Wschodnią i znajomość z Fidelem Castro były mylące: przez cały czas Greene pisał raporty dla brytyjskiego wywiadu. Korea: CIA i przeklęte wzgórza „Spokojny Amerykanin” uważany był przez wielu Amerykanów za powieść antyamerykańską. Greene przedstawił w niej portret Pyle’a, chłopięcego idealisty i rezydenta CIA w Sajgonie w 1952 r. Wtedy Amerykanie próbują wesprzeć „trzecią siłę”, która mogłaby zastąpić przegrywających kampanię Francuzów i przeciwstawić się komunistom. Działania Pyle’a okazują się katastrofalne. Pragmatyzm pomieszany z pychą i przekonaniem o sile Ameryki przynosi tragiczne skutki. Dobre intencje kończą się krwawą łaźnią wśród niewinnych cywilów. Główny zarzut nie dotyczy zatem zamierzonego cynizmu i w tym sensie różni się od linii propagandowej oskarżeń marksistowskich. W dodatku mamy tu wyrażającą mądrość, ale i dekadencję Europy postać brytyjskiego dziennikarza, Fowlera, wywodzącego się, jak i Francuzi, z narodu „starych koloniałów”. Budzi on jednak głęboką sympatię czytelnika. Na pozór zachowuje pozycję niemal cynicznego, chłodnego obserwatora. W końcu jednak wystawia Wietnamczykom Pyle’a, co jest działaniem dwuznacznym. W grę wchodzą bowiem także względy osobiste, a swoista teoria mniejszego zła stojąca za tym czynem przypomina przecież działania Pyle’a i jego mocodawców, którzy za mniejsze zło uważali działalność miejscowego krwawego watażki. Pierwsza ekranizacja powieści dokonana przez Josepha L. Mankiewicza w 1958 r. wywołała wściekłość Greene’a, ponieważ reżyser wprowadził zmiany w rysunku postaci radykalnie zmieniające wymowę całości. To po stronie Pyle’a leży pomimo wszystko moralna racja. Działa on w imię idei powstrzymywania komunizmu, która została przedstawiona jako słuszna, choć czasem przynosząca uboczne negatywne rezultaty. Z tej racji film był zakazany w Wietnamie i wszystkich krajach bloku komunistycznego. W Polsce można go było zobaczyć w telewizji dopiero w latach 90. Strzelać, ale w imię czego? Sprawa Korei powodowała w kinie amerykańskim czasem zaskakujący rezonans. Wystarczy wspomnieć western „W samo południe” (1952) Freda Zinnemanna z Garym Cooperem, powszechnie uważany za film metaforycznie opowiadający o atmosferze zastraszenia w Hollywood, kiedy tropiono w nim komunistów. Jak jednak potem przekonywająco udowodniono, film miał spełnić też inne funkcje. Szeryf Kane bezskutecznie poszukujący sojuszników, aby przeciwstawić się nadciągającemu złu, nie może ich znaleźć wśród unikających spełnienia obywatelskiego obowiązku mieszkańców Hadleyville. Są oni przedstawieni jako izolacjoniści obawiający się ryzyka. Rozstrzygający strzał – w plecy – oddaje żona szeryfa, kwakierka, czyli osoba o poglądach pacyfistycznych. Sami twórcy filmu, jak przyznawali po latach, mieli na myśli konflikt koreański. Film miał oddalić podejrzenia o to, że jego twórcy – znani z liberalnych poglądów – mają zastrzeżenia co do amerykańskiej obecności w Korei. Gorzki finał byłby w takiej interpretacji uznaniem konieczności zawieszenia demokratycznych reguł w imię wyższych racji – obrony prawa i porządku, nawet wbrew woli biernej milczącej większości. Najgłośniejsze filmy dotyczące wojny w Korei były zresztą często oparte na podobnych paradoksach. Na przykład „Mosty Toko-Ri” (1954) Marka Robsona według powieści Jamesa A. Michenera, która była usprawiedliwieniem interwencji w Korei. Argumentacja była prosta: amerykańskie zaangażowanie to zło konieczne. Głównym bohaterem jest pilot (William Holden), weteran II wojny światowej, oderwany od kariery cywilnej. Ma wątpliwości co do celowości
Tagi:
Tomasz Jopkiewicz