Podejrzeć mistrza

Podejrzeć mistrza

Koncert Jerzego Semkowa ze studentami akademii muzycznej stał się wydarzeniem artystycznym A-aaa-aa-uaaa. Kończy się pierwsza godzina próby. Maestro wychodzi za kulisy na herbatę, ale niektórzy studenci ćwiczą nadal. A-aaa-aa-uaaa. W lewym górnym krańcu estrady umieszczono czterech waltornistów. Siedzą tam Henryk Kowalewicz, Krzysztof Krakowski, Bartosz Wawruch i Robert Wasik. Johannes Brahms chciał, aby w jego „IV Symfonii” każdy z tej czwórki miał coś do zagrania, więc waltorniści ćwiczą z zapałem, bo ich ambicją jest dobrze wypaść przed maestrem Semkowem. I pod żadnym pozorem nie chcieliby zrobić wstrętnego kiksa. Bartek prosi kolegę, by ten zszedł na widownię i posłuchał, jak brzmi jego róg. – Siądę na miejscu rektora, tu najlepiej dociera dźwięk. Bartek gra: a-aaa-aa-uaaa . Kolega przedrzeźnia go głosem. – Nie rób tak: au-uaaau-uaau-uaaa. Tylko staraj się bardziej płynnie, ale niech dźwięki odzywają się bardziej selektywnie. Bartek powtarza to samo cztery razy. Kolega wciąż go jednak krytykuje. O wizycie maestra Jerzego Semkowa w warszawskiej akademii muzycznej było wiadomo jeszcze przed wakacjami. Studenci mówią, że już wtedy zrobiono nagonkę, aby wszyscy się bali. Orkiestrę przygotowała starannie Monika Wolińska, a profesorowie uczący gry na instrumentach wyćwiczyli swoich wychowanków na blachę, aby „Symfonia Jowiszowa” Mozarta i „IV Symfonia” Brahmsa nie miały dla nich tajemnic. Gdy maestro przyleciał z Paryża na trzy dni przed galowym koncertem, wszystko było już zapięte na ostatni guzik. Ale napięcie sięgało zenitu. Zarządzono nadzwyczajne środki ostrożności. Np. na widownię podczas prób nie mógł wejść nikt bez zgody rektora. Tylko kilku studentów dyrygentury otrzymało specjalne zezwolenia maestra, aby przyglądać się jego pracy. Emocje blisko zenitu Po półgodzinnej przerwie Jerzy Semkow znów siada na obrotowym krześle przed orkiestrą. – Proszę zagrać pierwszych osiem taktów IV części. Niech zagrają tylko flety, oboje i pierwszy puzon. To jest przecież surowy chorał Bacha. A teraz od taktu 89 – to samo, ale obudowane w formie wariacyjnej. Grajcie monumentalnie, ale niezbyt głośno, aby nie popsuć. Zapomnijcie na chwilę, że tutaj jest zapisane podwójne forte – mówi maestro. Na przyciemnionej widowni grupa adeptów dyrygentury ślepi z nosem w nutach, na estradzie studenci instrumentaliści wyciskają z siebie siódme poty. Ewa Strusińska z dyplomowego roku dyrygentury symfoniczno-operowej próbuje poznać tajniki sztuki słynnego kapelmistrza. – Jerzy Semkow to charyzma i magia – mówi. – Tajemnica jest w jego wnętrzu, tego się nie da zdefiniować. W każdym razie nikt jeszcze z tą orkiestrą nie osiągnął tego, co maestro. To nie tylko gruntowa wiedza, lecz także praca nad każdym szczegółem. – Jaki jest styl Semkowa? – Stara, dobra szkoła dyrygencka. Może nie powinnam użyć słowa stara, bo może być źle odczytane. Siedzę i obserwuję w partyturze kolejne głosy, nawet drobne wprowadzane zmiany. Maestro ma wiele pomysłów i to jest fascynujące. Zapisuję niektóre rzeczy w nutach. Może kiedyś się przydadzą. To samo zadanie ma Simonida Dragović, która przyjechała z Belgradu w Serbii na trzyletni staż po studiach dyrygenckich. – Zapisuję wszystko, co mówi maestro i co mi się udaje zrozumieć po polsku. Notuję, jakie składy instrumentów dobiera do poszczególnych ekspozycji tematów, albo kiedy mówi, że jest za głośno, kiedy że za cicho i kiedy przerywa. Nanoszę te wszystkie uwagi na partyturę symfonii, bo być może kiedyś prowadząc próbę do IV Brahmsa, będę mogła powiedzieć: Jerzy Semkow w tym miejscu zrobił nagłe zwolnienie. Nie znaczy, że będę go bezkrytycznie naśladowała, ale chcę podpatrzyć, jak on to robi. Po prostu słucham i patrzę, bo to może się przydać. Byłam już na koncercie Semkowa dwa lata temu w Filharmonii Narodowej. Od tej pory nabrałam podziwu dla mistrza. Podglądanie mistrza Także grający w orkiestrze wymieniają wrażenia o dyrygencie. Oczywiście, głównie padają różne ochy i achy. Perkusista Paweł Maruszak kończy rozmowę efektownym paradoksem. – On wcale nie dyryguje, tylko pokazuje. – Nie miałam dotąd żadnego idola wśród dyrygentów – mówi Simonida z Belgradu. – Moim profesorem w Akademii Muzycznej w Warszawie był prof. Bogusław Madey. On miał największy wpływ na mnie. Po jego śmierci sama wybieram sobie lekcje, na które chodzę.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2004, 46/2004

Kategorie: Kultura