Wśród głów i torsów

Wśród głów i torsów

Adam Myjak: Artyści nadużywają źle pojętej wolności, co często przynosi idiotyczne skutki Widok monumentalnych figur ustawionych w pozornym nieładzie zapada w pamięć. Te z brązu, groźne, nawet przerażające, przywodzą na myśl postać Komandora – kamiennego gościa z tragedii o Don Juanie. W drugiej grupie smukłe, jasne kolumny, jakby marmurowe, dopiero z bliska widać, że wykonano je z drewna. Najdziwniejsze są figury o złożonej fakturze, gdzie patynowane partie o nasyconej barwie kontrastują z elementami z polerowanego brązu. Wszystko razem sprawia wrażenie, jakby kształty dopiero wyłaniały się z materii. – Uśpieni rycerze? Prehistoryczni ludzie? „Inni”? Dlaczego tylko figury i głowy? – zastanawiają się młodzi ludzie zwiedzający wystawę Adama Myjaka w warszawskiej galerii Zachęta. Te pytania artysta słyszy od lat. – Próbowałem dawniej dorabiać ideologię do mojej rzeźby, dlaczego człowiek, dlaczego głowa – ale naprawdę szedłem za instynktem, za intuicją. Na początku podejmowałem różne próby, także niefiguratywne. Wszystkie one bazowały na wyspekulowanym pomyśle, chciałem być odkrywczy czy oryginalny, ale czułem się w tym niezręcznie. Stwierdziłem, że nie będę siebie oszukiwał, w figuracji czuję się najlepiej. Lubię to i jak gdyby ręka sama do tego prowadzi – powiedział kuratorce swojej wystawy w Galerii Sztuki Współczesnej BWA w Szczecinie, w 1989 r. Pod tymi słowami podpisuje się także dzisiaj. A chciał być malarzem Od najmłodszych lat lubił rysować i malować. Intrygowała go tajemnica kształtu. Pasjami oglądał reprodukcje rzeźby, zdjęcia. Fascynowały go. – Niezapomniane wrażenie wywarł na mnie przypadkowo obejrzany film o Dunikowskim, w którym pokazano go przy pracy nad „Głowami wawelskimi”. Po tym filmie sam spróbowałem lepić w glinie. Wcześniej robiłem różne drobiazgi z gipsu. Ciągle w czymś dłubałem scyzorykiem, coś lepiłem, nie mogłem się od tego powstrzymać – wspomina Adam Myjak. Jako młody chłopak, uczeń liceum w Sandomierzu, marzył o malarstwie, nie o rzeźbie. Szczytem marzeń wydawało mu się studiować w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie lub Krakowie, na uczelniach o wspaniałej tradycji, gdzie wykładali znakomici artyści. O kierunku jego studiów zadecydowały przypadek i… nieśmiałość. Kiedy po maturze pojechał z matką do stolicy, by złożyć prace uprawniające do zdawania egzaminu, w pustej o świcie akademii spotkał prof. Stanisława Kulona. – Po obejrzeniu prac skierował mnie na Wydział Rzeźby. Nie miałem odwagi zaprotestować, że chciałbym na malarstwo, i tak już pozostało. Przypadkowy wybór okazał się trafny. Już jako student zaczął zdobywać nagrody w konkursach. W 1971 r., gdy skończył studia z wyróżnieniem, otrzymał stypendium twórcze Ministerstwa Kultury i Sztuki. Od razu też dostał pracę jako asystent w pracowni Stanisława Kulona, w warszawskiej ASP. Po latach zostanie tam profesorem i rektorem. Gdy debiutował na początku lat 70., w modzie był konceptualizm, szukanie nowych struktur. Jego w rzeźbie pociągała figuracja – głowy, sylwetki, torsy. Praca w tradycyjnym materiale. Nie jakieś instalacje ze sznurków i drucików, nie szokowanie przedmiotami codziennego użytku. W stronę tradycji Na wystawie indywidualnej w 1973 r. pokazał głowy wyrzeźbione w betonie i gipsie patynowanym. „Ciężkie, wielkie, na pozór bezkształtne bryły, o fakturze przypominającej pokruszone kamienie, grudy ziemi. Obraz twarzy ludzkiej zaciera się, faluje, drga, jest widoczny we fragmentach, z których jedne zostały zasugerowane, czasem z naturalistycznym niemal prawdopodobieństwem, innych domyślamy się tylko z niewyraźnych szczelin, zgrubień powierzchni. Z głowami tymi dzieje się tak, jak z górą wstrząsaną wewnętrznymi wybuchami, szarpaną przez żywioły. Artysta zaprzecza architekturze portretu rzeźbiarskiego, rozbija harmonię. Surowy wyraz tych rzeźb zdaje się wynikać z samej formy; burząc się i komplikując, forma układa się w rozdarty, dramatyczny wizerunek człowieka”, czytamy w katalogu tamtej wystawy sprzed 32 lat. Te słowa można by równie dobrze powtórzyć w katalogu najnowszej wystawy. Czy to znaczy, że artysta jest wierny samemu sobie sprzed lat, trzyma się drogi wybranej na początku? – Ja rozumiem rzeźbę tradycyjnie – niektórzy powiedzą, że anachronicznie – formowanie w glinie, kucie w kamieniu, rycie w drewnie. Ciągnie mnie do fundamentów, do atawizmów rzeźbiarskich i malarskich. Każde dziecko lubi grzebać w piachu, coś z niego budować… Glina to ziemia, a z ziemi się wszystko zaczęło – tłumaczy Adam Myjak. Słyszy nieraz:

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 31/2005

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska