W dobre ręce oddam mamę i tatę

W dobre ręce oddam mamę i tatę

Jeżeli miejsce w prywatnym domu opieki oferowane jest za mniej niż tysiąc złotych, musi to być umieralnia Kiedy ja stąd wyjdę? – pyta pan Stanisław, któremu wózek inwalidzki ustawia się w holu, bo lubi obserwować wchodzących. Sądzi, że przywieziono go kilka dni temu, więc zaczyna się niecierpliwić. Czas do siebie. Na szczęście nie pamięta, że w prywatnym domu opieki jest od roku. I zostanie na zawsze. Zupełnie zdezorientowany jest pan Adam. Żona powiedziała, że to tylko na jakiś czas. On po ciężkiej operacji nie może być w domu sam, ona tuż przed emeryturą nie chce porzucać pracy. Więc pan Adam ubrany niedbale, bo dla obcych nie będzie się stroił, ogląda Małysza i czeka. Pani Zofia jest spokojniejsza. Syn buduje dom, lada dzień ją zabierze. Ponieważ jej umysł atakuje alzheimer, nie rozumie, że syn sprzedał jej mieszkanie, roboty na placu budowy się ślimaczą, a on, choć wzięty prawnik, nie może nadążyć z zarabianiem na nowe mury. O wspólnym zamieszkaniu nie ma już mowy. – Może człowiek nie powinien tak się poświęcać? – zastanawia się pani Zofia i w ramach protestu nie pójdzie na obiad. Będzie czekać na telefon, który zadzwoni dopiero w sobotę. Wtedy drugi syn, ten który nie przyjeżdża wcale, dowiaduje się o zdrowie mamy. Pani Zofia krytycznie rozgląda się po pokoju. Pomimo alzheimera sądzi, że miała więcej przedmiotów. I sukienek. Większość staruszków Boże Narodzenie spędziła w domu opieki. Tylko kilkoro poszło do swoich rodzin, a i te nieliczne wizyty w wymarzonym miejscu nie zawsze były udane. Pokoje pozajmowały wnuki. Nie ma ich foteli ani starych garnków. Pani Zofia kazała się przywieźć z powrotem już po Wigilii. Dokuczały jej prawnuki, którym nikt nie wytłumaczył, co to alzhaimer. Stanisław, Zofia, Adam mieszkają w domu opieki w podwarszawskich Łomiankach, takim jeszcze bez nazwy. Matka właściciela, Jarosława Połcia, pracowała w innej placówce i stąd pomysł wspólnego biznesu. Łomianki to zagłębie prywatnych domów. Jeden z właścicieli doliczył się 30 konkurentów w okolicy. A jednak nie narzekają na brak chętnych, nawet przy cenie około 1,5 tys. zł miesięcznie. – Nie znam osoby, która by się pogodziła z pobytem tutaj – mówi pan Jarosław. Dom otacza wysoki płot, trzeba też było wzmocnić bramę, bo jedna z pensjonariuszek, pani Irena, przy każdej okazji brała torebkę i wracała do Warszawy. W domu przebywa 18 pensjonariuszy. Na piętrze, jak mówi właściciel, są cięższe stany. Jedna osoba jest w stanie terminalnym. Mężczyzna z szóstki był tu dwa lata, potem trafił do szpitala, gdzie lekarz zapewnił rodzinę, że wyjdzie już tylko nogami do przodu. Przerażeni najbliżsi ubłagali pana Jarosława, by go przyjął z powrotem. Kroplówka pracuje monotonnie. Za to na parterze ruch. Spacery blisko okna, bo może ktoś odwiedzi. – Kiedy ja stąd wyjdę? – pyta znowu pan Stanisław, choć z warunków jest zadowolony. Czysto, zapach jarzynowej. Prawie jak u siebie. Prawie. – Starzy ludzie, nawet jeżeli zgodzili się na dom opieki, potem zapominają, jakie to były poważne powody. Tęsknią – mówi Jarosław Połeć. Porażka rodziny Oddanie do domu opieki zawsze jest uważane za porażkę rodziny. – Jednak trzeba uczciwie osądzić, czy to wygodnictwo i brak uczuć, czy może bezradność i brak pomocy państwa – mówi doc. Barbara Bień, przewodnicząca Polskiego Towarzystwa Gerontologicznego, szefowa białostockiej Kliniki Geriatrii AM. – Jesteśmy zakłamani – dodaje gerontolog, prof. Barbara Szatur-Jaworska z UW. – Kult rodziny jest u nas tak silny, że zawsze oddając kogoś bliskiego do domu opieki, uważamy, że jest to porzucenie. Poza tym w kulturze chrześcijańskiej oznacza to złamanie przykazania „Czcij ojca swego i matkę swoją”. Jest to czasami fałszywa moralność, bo jeśli staruszek ma cały dzień siedzieć głodny i przestraszony, powinien trafić do domu opieki. Prof. Szatur-Jaworska prowadziła badania nad przyczynami przeniesienia się do domu opieki. Pytano tylko osoby zdolne ocenić swoją sytuację. Przeważał szeroko pojęty przymus, ułożony z następujących problemów: „pochorowałam się, a nikt z rodziny nie ma czasu, żeby mi pomagać”, „przybywa wnuków, więc muszę się usunąć”, „dzieci wyjechały za granicę lub do innego miasta”. Ale, co podkreśla prof. Szatur-Jaworska, coraz więcej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 03/2004, 2004

Kategorie: Kraj