Dogville hipokrytów

Dogville hipokrytów

Czy Lars von Trier w swoim najnowszym filmie chciał spoliczkować Amerykę? Tak twierdzili niektórzy tamtejsi krytycy po premierze nowego filmu twórcy „Idiotów” na ostatnim festiwalu w Cannes. Jakie były powody wzburzenia? Otóż ten film powstały w koprodukcji najpotężniejszych państw europejskich wielu uznało za swoisty odwet starej Europy na Ameryce. Jest to opowieść o tytułowym miasteczku z czasów wielkiego kryzysu, którego mieszkańcy przygarniają piękną uciekinierkę, Grace (wybitna rola Nicole Kidman) i chronią ją przed pościgiem gangsterów. Czynione jest to w imię wzniosłych ideałów moralnych, które prowadzą jednak z czasem do własnego zaprzeczenia. Chodzi nie tyle o bezpieczeństwo i dobro ściganej, ile o wzmocnienie dobrego samopoczucia miejscowych. Stopniowo jednak na pozór poczciwi i prostolinijni mieszkańcy górskiej osady zasmakują w pełnym hipokryzji i okrucieństwa spektaklu upokarzania „obcego”. W końcu Grace z promiennej, życzliwej wszystkim baśniowej księżniczki przekształci się w zaszczutą ofiarę, poruszającą się w obroży i łańcuchu i wykonującą niezliczone prace na rzecz coraz bardziej wymagających dobroczyńców. Wszystko to w imię jej rzekomego dobra. Terror demokracji i parszywa ludzka natura Dla wielu komentatorów intencja von Triera była oczywista: to po prostu zjadliwy antyamerykański pamflet frontalnie atakujący amerykańską mentalność, amerykańską demokrację i sposób jej funkcjonowania. Przedstawiona ona została jako piekło dobrych intencji, które rozpętał miejscowy filozof amator i zawzięty moralista, Tom (Paul Bettany), zresztą zafascynowany kobietą. To kluczowa postać filmu – nakreślony ze zjadliwą ironią portret pełnego pychy intelektualisty o purytańskich zapędach. Chce on narzucić większości swoje mgławicowe zapatrywania dotyczące „moralnej sanacji” i można powiedzieć, że odnosi swoisty sukces. Kiedy jego naiwne i niebezpieczne idee wynaturzają się, z westchnieniem uznaje, że pomimo wszystko powinien pozostać im wierny i pragmatycznie się zgadza na odrażający terror większości. Dla jej wygody i spokoju Tom jest gotów poświęcić cierpiącą kobietę. Zostaje ona pogardzaną niewolnicą, w dodatku bezustannie przekonywaną o dobrodziejstwach, jakie ją spotykają. Dla wielu komentatorów była to szydercza alegoria: oto Ameryka niemal od czasu swego powstania szermująca hasłami amerykańskiego tygla, w którym każdy ma szansę stworzyć nową tożsamość i odnaleźć się we wspólnocie równych wobec prawa obywateli. Otóż zdaniem von Triera, takie utopijne założenia nie mają w rzeczywistości szans na realizację. Powodują natomiast przerażające skutki uboczne. Różnoracy „obcy”, tacy jak Grace, muszą płacić niezwykle wysoką cenę i doświadczają pełnego zakłamania wyzysku. Ci, którzy obiecują raj na ziemi, a taką obietnicą jest idea tygla, muszą fałszować rzeczywistość, co w końcu prowadzi do okrucieństw, nawet zbrodni. A zatem jeszcze jedna antyamerykańska agitka zrodzona w Europie? Von Trier wyślizgnął się z tej pułapki, wydawałoby się przy takim ujęciu tematu nie do uniknięcia. Reżyser nie ukrywa przecież, że spogląda z oddali (nigdy nie był w USA), że jego wizja może być spaczona, że jest fantazją, posępnym snem nie tylko o Ameryce. Inspirowała go twórczość między innymi Bertolta Brechta, ale w porównaniu z nim u von Triera o wiele silniejszy i intrygujący jest świat uczuć i z trudem kontrolowanych emocji. Jednak w jego nowym utworze odraza do Ameryki miesza się z fascynacją jej kulturą, zwłaszcza filmem. A zażarta krytyka, choć prowokująca nie ma w sobie wiele ekstremistycznego zacietrzewienia. Zuchwałość von Triera polega na czym innym: ośmiela się w czasie triumfów rzekomego „realizmu” telewizyjnych filmów tygodnia na artystyczny eksperyment będący wyrafinowaną grą z tradycją. Swój film zainscenizował w wielkiej hali zdjęciowej przypominającej scenę teatralną. Wyzywająca umowność realiów (domy nie mają drzwi, scena zalana jest zgaszonym, nienaturalnym światłem) i teatralny z ducha sposób inscenizacji znajdują tu trafną przeciwwagę. Swą przypowieść nasycił bowiem von Trier wspomnianą prawdą skrajnych emocji. Nie sprawia to jednak wrażenia uczuciowego szantażu jak w przypadku jego wielu poprzednich filmów, choćby „Idiotów” czy rozegranego także w umownej Ameryce swoistego musicalu „Tańcząc w ciemnościach”. Von Trier z ekwilibrystyczną zręcznością zachowuje proporcje pomiędzy konsekwentnym utrzymywaniem dystansu do ekranowych wydarzeń a odwoływaniem się do uczuć widowni. Temu pierwszemu celowi służy chociażby pełna ironii narracja zza kadru wygłaszana kostycznym głosem Johna

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 40/2003

Kategorie: Kultura