Dostałam wyrok w zawieszeniu

Dostałam wyrok w zawieszeniu

Teraz to rozumiesz?

– Nie chodzi o sam akt morderstwa, ale o ciąg okoliczności, przeżyć, które mogą skutkować decyzją – bo to zawsze jest decyzja, choć podejmowana na różnych etapach – o zabiciu człowieka. Ja miałam wypadek, nie dokonałam przestępstwa z rozmysłem, to różnica. Ale mam sumienie i wina pozostaje. Jest i będzie zawsze. Prawdopodobnie też dlatego lepiej rozumiem wszystkie opisywane przez siebie postacie – czy to w dokumencie, czy w fabule. Człowiek szczęśliwy nie dokonuje zbrodni. One biorą się ze strachu, słabości i frustracji. Często są to negatywne emocje wyniesione z domu i „pielęgnowane” przez wiele lat. Sprawcy morderstw, m.in. na skutek negatywnych doświadczeń z dzieciństwa, są odcięci od pewnych emocji, nie potrafią wejść w relacje, zbudować normalnego związku. Namiastką tych brakujących uczuć staje się niekiedy morderstwo, które jest rodzajem relacji międzyludzkich. Między ofiarą a sprawcą tworzy się potworny, ale najintymniejszy z możliwych związek, silniejszy niż miłość czy seks. W przypadku takich osób zbrodnia domyka pewne deficyty emocjonalne, tyle że w sposób ekstremalny.

Sasza Załuska, profilerka z twojego cyklu powieściowego „Tetralogia żywiołów”, to w dużym stopniu twoje alter ego?

– To zbyt proste. Każdą postać tworzę od zera i każdą z nich jestem. Tak samo jak Saszą jestem i Słoniem, i księdzem, a nawet Waldemarem Gabrysiem z „Pochłaniacza”. To dzieło autorskie, nie matematyka. Sasza jest zbudowana na archetypie Amazonki, ale wzorowana na prawdziwej profilerce z Instytutu w Huddersfield w Wielkiej Brytanii. Spotkałam się z nią, rozmawiałyśmy wiele razy. Czasem tylko Załuska mówi jak ja, albo tak właśnie bym się zachowała w sytuacji konfliktu bądź porażki. Ludzie widzą w niej mnie, ponieważ również jestem dzielna i mówię, co myślę. Staram się robić to, co robię, jak najlepiej potrafię. To podstawa, nie mam nic innego. W pisaniu nie ma miejsca na chałturę, rutynę, spokój. Zawsze wciągasz kamień Syzyfa na górę samotnie. Sasza postępuje tak samo. Ma jedynie inny zawód.

Nie za łatwy.

– To o wiele trudniejsza robota niż moja, zapewniam. Ale czytelnik czuje integrację, emocje łączące pisarza z postacią. Czuje je i czyta, czy to jest prawdziwe, czy trafia do jego serca. Jeśli ludzie mówią, że Sasza jest Bondą, to dla mnie komplement. To znaczy, że udało mi się ją zbudować wiarygodnie jako postać. Pisarz każdą postać transponuje przez siebie i choć nie używam swojego życiorysu, nie da się od siebie uciec. Sasza to cała ja, sprzed zaledwie roku, dwóch lat – emocjonalnie. Zajęło mi 10 lat, żebym mogła napisać taką postać. Wcześniej się bałam, nie czułam się gotowa, by taki manewr literacko udźwignąć. Nie lubię epatowania swoimi historiami. Trzeba rozumieć, kiedy są przydatne do budowy postaci, a kiedy są tylko wypłakiwaniem się z osobistych problemów czytelnikom. Saszę stworzyłam, bo drażniło mnie, że nie ma w polskiej literaturze rozrywkowej pełnokrwistej, samodzielnej profesjonalistki, która musi się zmagać z życiem, zawodem, związkami. One wszystkie, nawet w powieściach kryminalnych, lepią ciasto i mają intuicję. Dopiero potem okazało się, że taką bohaterkę mogę nakarmić swoją biografią i osobowością.

W „Pochłaniaczu” penetrujesz ciemne strony Trójmiasta. Jestem pod wrażeniem skrupulatności topograficznej – miejsca, ulice, nazwy, klimat są jak żywe. I nie chwalę na potrzeby tej rozmowy. Studiowałem tam, więc wiem, że mnie jako czytelnika nie oszukujesz.

– Uprawiam jednocześnie fikcję literacką i piszę książki dokumentalne. Byłam przez lata dziennikarką, miałam romans z telewizją i filmem. To wszystko pozornie różne bajki, ale cały czas chodzi o opowieść. Wierzę, że płodozmian jest dobry. Nie wykluczam, że pomiędzy „Ziemią” a „Ogniem” (kolejne tomy serii o Załuskiej – przyp. red.) nie napiszę następnego dokumentu. Ważne jest dla mnie coś innego: „Wiarygodność fabularna. Magia opowieści. Struktura”. Niezależnie od tego, czy czytasz moje „Polskie morderczynie” czy „Pochłaniacza” – znajdziesz tam te trzy kluczowe elementy. To właśnie sprawia, że kiedy ludzie „wpadną w Bondę”, czytają wszystko jak leci. Zapraszam ich do mojego świata i oprowadzam po nim.

Robisz szczegółowy research?

– Jestem takim pisarzem, który jest podglądaczem, obserwuję, podpatruję i zbieram to, co mnie interesuje. Ale to mi nie wystarcza. Muszę czasem założyć kalosze i udać się na wyprawę na bagna. Nie dlatego, że lubię przygody, bo ich nienawidzę, tak jak niespodzianek, ale przeżycie pewnych zdarzeń jest mi potrzebne do konstruowania fabuły.

Posiłkujesz się wiedzą fachowców?

– Po pierwsze, param się kryminałem, w sensie literackim, ale jak każda dziewczynka bawiłam się lalkami w dom i w naturalny sposób moje zainteresowania kiedyś nie dotykały materii „dla chłopaków”. Muszę więc kogoś spytać, jak to jest, by nie narazić się na śmieszność, że napisałam coś, na czym się nie znam.
Druga rzecz, lubię opowiadać historie, których jeszcze nie opowiedziano, a wtedy trzeba zbadać sprawę, zanim zacznie się ją opisywać. Gdybym wciąż pracowała na swoich trzewiach, opowiadała, jak jest mi trudno, bo tworzę, bo życie artysty jest niełatwe, gdyż czuję więcej i rozumiem więcej, pewnie skupiłabym się na tych emocjach i popisywała wirtuozerią języka. Ale tak nie piszę, bo mierzi mnie taka literatura, bo tylko nielicznym się udaje, bardzo nielicznym, i tym oddaję hołd. Ja uprawiam rzemieślniczą robotę, moja opowieść jest współczesna i kompletnie odcięta ode mnie – tylko ją opowiadam, stoję z boku i widzę to, co widzę, ale by rozszerzyć pole widzenia i pokazać czytelnikowi świat od innej strony, niż go zna, należy sprawdzić pewne rzeczy na własnej skórze. Nie wierzę w pisanie kryminałów za pomocą wujka Google.

Strony: 1 2 3

Wydanie: 01-02/2015, 2015

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy