Mimo nadziei przeciwników nowej dyrekcji Teatru Dramatycznego katastrofy nie było Spośród 14 spektakli 33. Warszawskich Spotkań Teatralnych obejrzałem (prawie) połowę – jednak nie wskutek świadomej selekcji, ale innych okoliczności, które sprawiły, że druga część WST mnie ominęła. Mam więc za sobą „Naszą klasę” z węgierskiego Teatru im. Katony, „Pieśni Leara” Teatru Pieśń Kozła, „Wiśniowy sad” z Bydgoszczy, „Filokteta” z Teatru Polskiego we Wrocławiu, „Pawia królowej” ze Starego i „Komedię obozową” z Legnicy. To za mało, aby dokonać wnikliwej oceny całości, dość jednak, aby na tej podstawie poczynić kilka uwag. Po pierwsze, przepowiadano tej edycji WST klęskę po zmianie głównego organizatora, a właściwie po powrocie Spotkań pod skrzydła Teatru Dramatycznego. Zmiana ta bowiem zaszła z powodu narastającego napięcia między ratuszem a Instytutem Teatralnym, by poprzestać na nazwach instytucji. Ratusz miał za złe, że Instytut lansuje jeden, bliski sobie nurt estetyczny (nazwijmy go za Józefem Kelerą „teatrem bez majtek”), hołubi wybrane teatry i reżyserów, nie zauważa innych, ponadto adresuje festiwal do nader wąskiej grupy odbiorców – większość spektakli odbywała się w salach sztucznie pomniejszanych, a więc impreza stawała się przeglądem arcykameralnych spektakli dla wybrańców. Konflikt podsycił apel „Teatr nie jest produktem”, skierowany
Tagi:
Tomasz Miłkowski