Dudek nie pęka

Dudek nie pęka

– Dżezi sprawia wrażenie, że nie boi się nikogo – mówi menedżer Liverpoolu Po 16 latach polscy piłkarze znowu zagrają w finałach mistrzostw świata. Czy jednak drużyna Jerzego Engela pojechałaby do Japonii i Korei, gdyby nie miała w składzie Jerzego Dudka? Choć w polskiej lidze rozegrał zaledwie kilkanaście spotkań i jeszcze nie tak dawno nie był pewny miejsca w podstawowym składzie reprezentacji, dzisiaj jest najdroższym w historii polskim piłkarzem. FC Liverpool odkupił go od Feyenoordu Rotterdam za 5 mln funtów. Niewiele brakowało, a świat w ogóle nie usłyszałby o chłopcu z górniczej rodziny ze Szczygłowic. Jak każdy urodzony na Śląsku małolat musiał kopać nie tylko węgiel, ale także i piłkę. A że był najbardziej wyrośniętym wśród rówieśników, więc w Concordii Knurów, do której trafił, postawiono go w bramce. Choć wyróżniał się pracowitością i niezwykłą sprawnością, nie dostawał zbyt często szansy gry w trzecioligowej drużynie. Zniechęcony postanowił nawet po ukończeniu szkoły górniczej pójść do pracy w kopalni. To była konieczność, bo w domu się nie przelewało, a z jego grania w rezerwach niezamożna rodzina nie miała żadnego pożytku. Dał się jednak namówić do zmiany decyzji, a kiedy trenerem Concordii został Józef Dankowski, utalentowany bramkarz znalazł już pewne miejsce w pierwszym składzie. Niedługo później jego kariera potoczyła się jak we śnie. Przeznaczenie Bogusław Kaczmarek był wówczas szkoleniowcem występującego w ekstraklasie Sokoła Tychy. Wspominając pierwsze spotkanie z Dudkiem w 1995 r., mówi o przeznaczeniu: – Zawsze pod koniec roku rozgrywaliśmy serię spotkań kontrolnych, w których wyszukiwaliśmy kandydatów do gry w zespole. Między innymi graliśmy z Concordią, której bramki strzegł Jurek Dudek. Zadziwił mnie sprawnością, gibkością i techniką gry. Od razu wydał mi się znakomitym zmiennikiem dla naszego pierwszego bramkarza, Darka Płaczkiewicza, który miał coraz większe problemy zdrowotne. Ujął mnie skromnością, zdyscyplinowaniem i karnością. Był świadom własnych niedostatków. Okazał się człowiekiem niezwykle inteligentnym, z którym szybko nawiązuje się kontakt. Jest wzorem pod każdym względem. Nie, to nie był przypadek, że natychmiast przekonałem się do niego- opowiada popularny w środowisku trenerskim Bobo. Kaczmarek namówił do transferu prezesa Piotra Bullera i już podczas zimowej przerwy Dudek pojechał z Sokołem na obóz przygotowawczy do Holandii. Podczas sparingowego meczu z rezerwami Feyenoordu polski bramkarz wpadł w oko menedżerom słynnego klubu… Transfer okazał się jednak niemożliwy, bo Dudek formalnie nie był jeszcze zawodnikiem zatwierdzonym do tyskiego klubu. Holendrzy jednak nie zapomnieli o mało komu znanym wtedy bramkarzu. Sam Dudek wzbogacił się o koszulkę Feyenoordu, którą zawiesił nad łóżkiem i za każdym razem, kiedy zerkał na nią przed snem, powtarzał sobie w duchu: „Będę grał w tej wspaniałej drużynie!”. To życzenie ziściło się szybciej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Od pierwszego meczu w rundzie wiosennej 1996 r. Kaczmarek postawił na młodego bramkarza. Jak na nowicjusza bronił znakomicie, na tyle dobrze, że prowadzący wówczas reprezentację Antoni Piechniczek powołał go nawet na jedno ze zgrupowań kadry. – Gdyby zagrał w drużynie narodowej, z pewnością zostałby sprzedany za wielokrotność kwoty 150 tys. dol. – mówi z żalem trener Piechniczek. – Jurek zadebiutował w lidze w przegranym meczu z Legią 0:2 – wspomina Kaczmarek. – Wstydu nie było, bo Legia wówczas występowała w Lidze Mistrzów. W sumie Jurek zagrał w ekstraklasie 14, a może 15 spotkań i gdy w lipcu po raz kolejny zadzwonił do mnie menedżer Feyenoordu, stało się jasne, że dojdzie do transferu. Prezes Buller nie zastanawiał się długo nad ofertą, bo przecież w klubowej kasie już od kwietnia nie było ani grosza. 50-krotna przebitka Oficjalnie podaje się, że prezes Buller wynegocjował kwotę transferu na 150 tys. dol., ale Bobo Kaczmarek twierdzi, że w grę wchodziły większe pieniądze. – Ale jeśli zapłacono za niego dwa razy więcej, to i tak klub z Rotterdamu nigdy wcześniej nie przeprowadził tak dobrego transferu – uważa polski szkoleniowiec. To prawda, zważywszy, że pięć lat później sprzedał go do Liverpoolu za kwotę prawie 50-krotnie większą. Nie mówiąc już o tym, że swą dobrą grą polski bramkarz z nawiązką spłacił wydane na niego pieniądze. Przez rok czekał jednak na swą szansę, bo pozycja Eda de Goeya w bramce Feyenoordu okazała się nie do ruszenia. To był trudny okres dla

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 41/2001

Kategorie: Sport