Niby Ekstraklasa, a na peryferiach

Niby Ekstraklasa, a na peryferiach

Pozytywne skojarzenia z polskim futbolem związane są nie tylko z reprezentacją Kazimierza Górskiego, a później Antoniego Piechniczka i – w mniejszym stopniu – Adama Nawałki. Był przecież wielki Górnik Zabrze, Europa zazdrościła nam Legii Warszawa i Widzewa Łódź. Tyle że to odległa historia. Polski futbol klubowy od wielu lat leży na łopatkach. I nie zmienią sytuacji pojedyncze wzloty, takie jak występ Legii Warszawa w Lidze Mistrzów w 2016 r. czy tegoroczny start Lecha Poznań w Lidze Europy.

 

Mistrzowie własnego podwórka

 

Jesienią 2014 r. zamieściliśmy w PRZEGLĄDZIE analizę „Dlaczego polska piłka człapie”. Po sześciu latach postanowiliśmy powrócić do tematu. Tak zwany przeciętny kibic z reguły bowiem nie ma pojęcia, jakie są wpływy i zależności – właściciela, innego podmiotu, spółki Ekstraklasa, wreszcie PZPN. I nikt nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, dokąd tak naprawdę zmierzamy. Nasze zespoły (może ostatnio nie licząc Lecha) cierpią na charakterystyczną przypadłość – żadną racjonalną miarą nie da się określić ich sposobu gry. O stylu nawet nie wspominając, bo wspólnym wyróżnikiem jest jego brak. Dlatego stawką od wielu lat jest dążenie do mistrzostwa, ale wyłącznie własnego podwórka.

W obejmującym 55 pozycji rankingu UEFA, budowanym przez wszystkie kluby z danego kraju, Polska zajmuje dziś 30. miejsce. Obok takich „potęg” jak Rumunia, Węgry, Słowenia, Lichtenstein czy Litwa. Nie może być jednak inaczej, skoro w trzech minionych sezonach PKO BP Ekstraklasa nie była w ogóle reprezentowana w zasadniczej fazie europejskich rozgrywek. Nawet mistrz Polski nie przebrnął czterostopniowych kwalifikacji. Co ciekawe, okazywał się słabszy od rywali z Kazachstanu, Mołdawii, Słowacji, Luksemburga i Białorusi. W tym roku musiał uznać wyższość Cypryjczyków i Azerów. Zachód odjechał naszym klubom już dawno temu, potem plecy pokazał bogaty Wschód, a teraz robią to nawet średniacy. Powinno to trwożyć sterników naszego futbolu. Ci jednak samopoczucie wciąż mają dobre. Albo – jak szef PZPN Zbigniew Boniek – umywają ręce, twierdząc, że piłka klubowa nie pozostaje w zasięgu ich działania. Co jest oczywistą nieprawdą.

 

Piękna historia budowana na klubach

 

Dobrym PR, w którym specjalizują się zarówno PZPN, jak i Ekstraklasa SA, próbuje się przykryć wszelkie niedostatki. Te jednak boleśnie obnażają każdego lata coraz bardziej egzotyczni przeciwnicy. I ta karygodna beztroska władz futbolowych dziwi, gdyż trudno nie dostrzec, że dobre wyniki reprezentacji niemal zawsze korespondowały z sukcesami klubów. Zanim przecież Orły Górskiego podbiły świat na igrzyskach olimpijskich w Monachium (1972) i mistrzostwach świata w Niemczech (1974), Górnik Zabrze awansował do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, Legia Warszawa zaś do półfinału Pucharu Europy Mistrzów Krajowych. Na bazie tych klubowych sukcesów i zdobytych przez zawodników międzynarodowych doświadczeń trener Górski ułożył drużynę narodową – jak się okazało, jedną z najsilniejszych na świecie. Gdy Piechniczek wraz z biało-czerwonymi doszedł do półfinału mundialu w Hiszpanii (1982), Widzew Łódź zameldował się w półfinale PEMK. W połowie lat 90. srebrni medaliści olimpijscy z Barcelony (1992) z kadry Janusza Wójcika w istotny sposób pomogli w budowie silnych zespołów Legii i Widzewa, które awansowały wówczas do elitarnej Ligi Mistrzów.

W najlepszym w bieżącej dekadzie dla polskiej piłki roku 2016, gdy reprezentacja Nawałki dotarła do ćwierćfinału Euro we Francji, Legia – wprawdzie bardzo szczęśliwie, ale zawsze – awansowała do fazy grupowej Champions League. A spoiwami tych dwóch zespołów byli obrońcy – Michał Pazdan i Artur Jędrzejczyk (oraz Tomasz Jodłowiec). Natomiast dziś reprezentacja i kluby to dwa bardzo odległe, a w zasadzie zupełnie różne byty. Kadra Jerzego Brzęczka, na którą kibice narzekają z powodu brzydkiej gry i notorycznego – do października – braku stylu, jest notowana na 18. pozycji w światowym rankingu (wśród 210 klasyfikowanych przez FIFA). Oparta jest jednak głównie na piłkarzach występujących w klubach zagranicznych. I rozpaczliwie potrzebuje świeżej krwi, którą mogą zapewnić – zwłaszcza po otrzaskaniu się w Lidze Europy, gdzie zrobili dobry początek – młodzi gracze Lecha. Tyle że przypadek poznańskiego Kolejorza jest całkowicie odosobniony. Drużyna z Bułgarskiej prezentuje zupełnie inny futbol niż pozostałe w Ekstraklasie. Atrakcyjny, techniczny, ofensywny. Jest zaprzeczeniem reguł stosowanych w krajowej lidze, w której największy mankament – co podkreśla były selekcjoner kadry U-21, a obecnie szkoleniowiec Legii, Czesław Michniewicz – stanowi brak regularnych kontaktów z poważną zagraniczną piłką klubową. Co jest delikatnym określeniem faktycznego zacofania polskich drużyn.

Były znany trener i wykładowca Grzegorz Polakow już od lat twierdzi to samo: – Polska piłka nożna przeszła w powojennej historii liczne zmiany organizacyjne systemów gry, szkoleniowych. Zastanawiam się, z jakiej przyczyny kiedyś mogliśmy odnosić znaczące sukcesy „z niczego”, a dziś, mając tylu naukowców i coraz liczniejsze grono superświatłych trenerów, nie jesteśmy w stanie podjąć wysiłku opracowania programu „polskiej szkoły gry w piłkę nożną” opartej na naszych predyspozycjach psychofizycznych.

 

Czwarty europejski świat

 

Kryzys polskiego futbolu klubowego nie zaczął się wczoraj, nawet nie w momencie, kiedy stery w PZPN przejmował (ustępujący w sierpniu przyszłego roku) prezes Zbigniew Boniek. Ten stan trwa od lat. Nie zmieniła go organizacja w naszym kraju finałów Euro 2012. Totalnie odmieniła ona natomiast infrastrukturę stadionową, pod tym względem nasz kraj plasuje się obecnie w ścisłej europejskiej czołówce – a w niektórych raportach nawet na podium, za Turcją, ex aequo z Rosją. Potrafimy też świetnie opakować i pokazywać rozgrywki. Tyle że mimo fantastycznej oprawy – telewizyjnej i na stadionach – nasi ligowcy jak wcześniej nie pasowali, tak nadal zupełnie nie pasują do europejskich salonów. Od przekształcenia Pucharu UEFA w Ligę Europy (sezon 2009-2010) tylko trzy polskie zespoły zdołały przebić się do fazy grupowej tych rozgrywek – Legia (cztery razy), Lech Poznań (trzykrotnie) i Wisła Kraków (raz). A każdorazowo do eliminacji przystępują czterej najlepsi przedstawiciele krajowego futbolu. Czyli na 48 pucharowych szans wykorzystanych zostało ledwie dziewięć – bo raz w tym okresie Legia awansowała jeszcze do Champions League, czyli bardziej prestiżowego z europejskich pucharów. W osobnym rankingu UEFA, uwzględniającym siłę poszczególnych klubów, Legia jest dziś notowana na 83. pozycji, Lech zajmuje 170. miejsce, a Piast Gliwice, mistrz Polski z 2019 r. – 269. Następne – już w czwartej setce.

Polski futbol klubowy sięga jedynie po okruchy ze światowego rynku transferowego, nie potrafi też dobrać się do finansowego tortu, którym częstuje UEFA. Co prawda, pieniądze w piłkę nie grają, ale nie da się ukryć, że przy braku sukcesów w pucharach polski futbol staje się coraz uboższym krewnym nawet uważanych za średnie lig europejskich. Kibice złorzeczą, że piłkarze w naszych drużynach są przepłacani, ale z raportu „Piłkarska liga finansowa – rok 2019” opublikowanego w ubiegłym tygodniu przez renomowanego audytora Deloitte (zresztą wspólnie z Ekstraklasą SA) jasno wynika również, że kluby są źle zarządzane. A przede wszystkim nieefektywnie. Kontrakty zawodników pochłaniają lwią część budżetów, tymczasem wpływy klubów są śmiesznie niskie w porównaniu z europejską konkurencją. W minionym sezonie kluby PKO BP Ekstraklasy wygenerowały przychód w wysokości 133 mln euro. Ligi działające w znacznie mniejszych od polskiej gospodarkach mogą się pochwalić zupełnie innymi wynikami: Portugalia – 440 mln euro, Belgia – 344, Austria – 256, a Dania – 198. Jak się okazuje, można. Tylko trzeba umieć.

Swego czasu natrafiliśmy na ciekawą diagnozę Norberta Gałązki (Prokapitalizm.pl): „Patrząc na najwyższy poziom rozgrywek futbolowych w Polsce, dostrzegamy nowoczesne i ładne obiekty, które po okresie względnie sporego zainteresowania zaczęły świecić pustkami. Niewątpliwie największy wpływ ma jakość i poziom widowiska. Jeżeli kibicowi każe się płacić grube pieniądze za oglądanie kogoś kopiącego niewiele lepiej niż on sam, to efekt jest taki, że pieniądze te w przyszłości trafią na inne cele. Bez nakładów finansowych od najważniejszego sponsora, jakim jest kibic, całokształt organizacyjny, choćby nawet zasilany kwotami z tytułu praw telewizyjnych czy umów sponsorskich, nie ma racji bytu, a przynajmniej nie na najwyższym poziomie, jakim jest piłkarska Ekstraklasa. Nie rozumieją tego chyba prezesi naszych sportowych organizacji i podpisują niebotyczne kontrakty z kimś, kto po prostu nie jest tego wart. Piłkarski rynek w Polsce jest zepsuty do szpiku kości. Garstka najwierniejszych sympatyków ogląda wysoko opłacanych niby-specjalistów w swojej dziedzinie. Żeby nie być gołosłownym, wystarczy spojrzeć na średnią frekwencję nowych obiektów i zauważyć, że zapełniają się one w połowie albo i jeszcze mniej”.

 

Kto chce pracować – na lewo

 

Jaki jest poziom naszej najwyższej ligi, zwanej pompatycznie Ekstraklasą, każdy widzi. Następujące po sobie kolejki są bliźniaczo podobne: jedno, dwa spotkania na niezłym, czasem nawet na dobrym poziomie. Reszta smutna i nijaka, bez wyrazu i kolorytu, często z ledwie jednym celnym strzałem na bramkę (choć częściej z kilkoma) w wykonaniu każdego zespołu. Ot, siermiężny wyróżnik obecnych czasów, znaczonych statystykami, liczbami, mierzeniem przebiegniętych przez piłkarzy kilometrów. W liczeniu jesteśmy nawet nieźli; gorzej, i to znacznie, wypadamy, jeżeli porównamy dystanse przemierzone przez drużyny na polskich boiskach z niemiecką Bundesligą czy angielską Premier League. Bo jakości porównywać nie ma nawet sensu. A choć już jest bardzo źle, poprawę ma zapewnić – zdaniem prezesa PZPN, który przeforsował tę nieprzemyślaną reformę, entą w bieżącej dekadzie, wbrew środowisku ligowemu – rozszerzenie od przyszłego sezonu liczby drużyn w Ekstraklasie z 16 do 18. Mimo zauważalnego niedopasowania pierwszoligowych beniaminków do tzw. krajowej elity. W ostatnich trzech sezonach z sześciu zespołów, które wywalczyły awans, cztery już po roku wróciły na drugi poziom rozgrywek. Bo im dalej w las, tym drastyczniej możliwości finansowe, a co za tym idzie klasa drużyn, się obniżają.

Nawet w najlepszych naszych zespołach brakuje indywidualności, które powinny decydować o poziomie jedenastki. Kiedyś każda drużyna miała pięciu, sześciu zawodników ze znakiem jakości. I co najmniej dwóch, którzy potrafili zdobywać bramki bezpośrednio z rzutów wolnych. Teraz często nie ma choćby jednego z takimi umiejętnościami. Niekorzystnie na rozwoju krajowego futbolu odbiło się sprowadzanie zagranicznych graczy wątpliwej wartości. W pewnym momencie kluby były wręcz skazane – po wprowadzeniu przez PZPN szkodliwego limitu dla piłkarzy spoza Unii Europejskiej – na podstarzałych Słowaków, Węgrów, Chorwatów czy tych z Półwyspu Iberyjskiego. Były selekcjoner reprezentacji Polski, Wojciech Łazarek, już od lat mówi, że nasz ligowy futbol jest krainą daleko posuniętego absurdu, w której mamy do czynienia ze ślepym optymizmem i gorzkim pesymizmem. – Miało być lepiej, tymczasem jest gorzej – stwierdza. – Wyższy poziom, którego oczekujemy, nie wybuchnie od przypadkowej iskry. Musimy to zapalić, przede wszystkim ograniczyć atmosferkę poklepywania się po plecach na rzecz ciężkiej pracy. Potrzebą chwili jest właśnie mozolna praca. Kto chce pracować – na lewo, kto nie – niech idzie, gdzie chce.

 

Nam szkolić nie kazano

 

Jedną z podstawowych bolączek krajowego futbolu jest to, że nie kształcimy wystarczająco wielu dobrych trenerów. Miejsca na kursach w szkole przeniesionej z Warszawy do Białej Podlaskiej są drogie i reglamentowane. Dodatkowo PZPN zamknął ten zawód przepisem nakazującym zatrudnianie w trzech najwyższych ligach wyłącznie specjalistów z licencją UEFA Pro. Tych zaś na rynku pojawia się 20 raz na półtora roku. Co zabija w zasadzie wszelką konkurencję, a w ślad za tym wywołuje stagnację w rozwoju całego sektora.

Do szkolenia młodzieży, takiego z prawdziwego zdarzenia, większość klubów wzięła się dosłownie wczoraj. Nic dziwnego, że nie dając realnej szansy rozwoju młodym polskim zawodnikom, dziś pod względem wychowywania łakomych kąsków dla europejskiego rynku transferowego jesteśmy prowincją. I tu dochodzimy do istoty problemu polskiego futbolu, który można sprowadzić do starej ludowej mądrości: Czemuś biedny – boś głupi. A czemuś głupi – boś biedny.

Przyczyny piłkarskiej słabości można rozkładać na czynniki pierwsze. Dogłębną analizę tego społecznego i gospodarczego fenomenu zamierzamy przeprowadzić na łamach PRZEGLĄDU w najbliższych tygodniach. Do lektury zapraszamy nie tylko zdeklarowanych sportowych kibiców.

 

 

Fot. Jan Bielecki/East News

Wydanie: 2020, 45/2020

Kategorie: Sport

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy