Nigdy nie jedli z grilla, choć kurzenie węgla drzewnego to ich zawód Pojedyncze chaty kryją się między siedmioma górami: Tołastą, Łopiennikiem, Monasterem, Połomią, Kiczerą, Pepeszlibą i Szczyciskiem. Trzeba włazić na dach, by zobaczyć, czy burza nie rozwaliła komina u sąsiada, który mieszka tak daleko, że krzyku nie słychać. W Polankach, gdyby ktoś zawołał o pomoc w środku wietrznej nocy, mógłby liczyć najwyżej na krótkie echo. Póki we wsi most nie stanął, jedynie las był ciekaw, co z ciebie za jeden; przyjmując robotnika do pracy, leśniczy oglądał wyłącznie ręce. Teraz, gdy się rejestrują do wypału, niezbędny jest dowód osobisty z adresem stałego zamieszkania i z peselem. Najgorsze są jednak pytania o stan cywilny i karalność. Retorty mają po 15 i więcej lat, swoje wysłużyły, niektóre to po prostu cysterny z cienkiej blachy, wykonane przez domorosłych konstruktorów, z wyrżniętymi otworami na właz i dekiel, a tu trzeba w sezonie te pięć– sześć tysięcy metrów sześciennych drewna lasowi wydrzeć, skurzyć i na węgiel przerobić. Nazywają ich różnie: węglarzami, wypalaczami, smolarzami, albo z ironią – dinksiarzami o wiecznie uczernionych twarzach, wyłaniającymi się z kłębów gęstego, o nieprzyjemnej woni dymu, którym przesiąka ubranie i skóra, a najmocniej włosy. Żadne tam osiłki o stalowych bicepsach; wyczerpani ciężką pracą i niedojadaniem, żylaści mężczyźni zapychają gardziele nienasyconych pieców stosami bierwion o długości metra każde: ledwie nakarmią jeden, drugi się rozdziawia. Każdego co innego gna Mieczysław Strzała, wraz z pomocnikiem, Ryszardem Różańskim, pracuje w tym roku przy pięciu retortach w Olchowcu. Kurzenie węgla to dlań nie nowina; wszedł mu, w przenośni i dosłownie, za pazury 15 lat temu. – Człowiek się przyzwyczaił tak żyć – mówi i zaprasza do schronienia się przed ulewnym, gwałtownym deszczem do domu. Dom to byle jak sklecony barak, o wymiarach półtora metra na trzy, z piętrową pryczą do spania. Deski dawno przegniły, przez szpary leje się do środka woda, harcują szczury. Solidne gwoździe, wbite w ściany służą do wieszania foliowych toreb z żywnością, której, ze względu na odległość od sklepu, robi się tygodniowy zapas. Na żelaznej “kozie” można zagotować herbatę i wodę do mycia, na sznurze wysuszyć ubrania. Strzała, mimo iż jest szczęśliwym posiadaczem roweru, nie lubi zostawiać retort bez nadzoru, tylko na oku pomocnika. Chyba że trzeba, jak dziś, ugasić pragnienie i zjechać do Chrewtu, gdzie ajent prowadzi czynny całą dobę “wódopój”. Do zeszłego roku było inaczej, bo żył w dobrych stosunkach z niejakimi Uramami; szło się wykąpać w sobotę, coś ciepłego do gęby wziąć. Teraz znajomość się zerwała, a poszło o głupie radio, które kupili we czterech na spółkę do słuchania mszy świętej i wiadomości ze świata. Ale gdy baterie się skończyły, nowych nie miał kto kupić. Strzała, gdy szpary w drzwiach i górny dekiel gliną zalepił, a żeleźniak na dwie doby zamknął, lubił zajść i do Zajączkowskich, którzy jedyni w osadzie mieli telewizor. Czarno-biały. W trakcie meczu aparat pokazywał wprawdzie dwa razy tylu graczy, ilu na boisku, ale fonię miał dobrą. Gdy jednak Marcowy z Gajdą – zagorzali kibice – pobili się o słuszność rzutu karnego, z telewizora została tylko skrzynka. Co do gazet, to na spółkę z pomocnikiem, Ryśkiem, zaprenumerowali “Nowiny”, ale przyszły roztopy, a potem upały, pocztowy nie miał interesu, żeby codziennie jeździć taki szmat drogi, a już kiedy mu służbowego “simsona” spod sklepu ukradli i na kulasach dyma, to wyłącznie z wezwaniem na kolegium albo sądówką. Wiesław Fiałkowski z synami pali węgiel w Bezmiechowej. Nie lubi tej pracy, ale innej w okolicy nie znajdziesz. W latach 70., gdy w produkcji węgla drzewnego specjalizowało się leskie Przedsiębiorstwo Produkcji Leśnej “Las”, w Bieszczadach retorty zastąpiły tradycyjne mielerze. Pracownikom zatrudnianym przy obsłudze zapewniano dobre warunki socjalne, a mimo to nikt z miejscowych nie kwapił się iść na smolarza; do tej ciężkiej, szkodliwej pracy sprowadzano górali spod Nowego Sącza i Zakopanego. Bez rodziny nie przerobi Michał Ruduś oprócz synów ściągnął na wypał pod Zahoczewiem także żonę i córkę. Ma dopiero 44 lata, ale mówi, że od tego ciągłego dymu, czarnego pyłu, który podczas opróżniania pieców dostaje się do oskrzeli i płuc, słaby się w sobie zrobił i bez pomocy rodziny roboty by nie przerobił. Już w zeszłym roku lekarz mówił mu o rozedmie płuc, astmie i pylicy. A tu jeszcze ostatnio
Tagi:
Teresa Ginalska









