„Dziady” w całym kraju

„Dziady” w całym kraju

Dziady. Bartosz Porczyk. fot. Natalia Kabanow

Jak Polska długa i szeroka, niemal wszędzie grają „Dziady”. Po raz kolejny Mickiewicz trafia pod strzechy Okazało się, że Mickiewiczowskie „Dziady”, korona dramatu romantycznego, która miała już na zawsze zamieszkiwać archiwa, stają się hitem teatru. Ze zdumieniem odkryli to twórcy wrocławskich „Dziadów”, najśmielszego projektu w historii realizacji scenicznych dzieła Mickiewicza. Michał Zadara bowiem ze swoją ekipą podjął się zadania wystawienia całych „Dziadów”, literalnie całych – i dokonał tego. Całe „Dziady” miały być wydarzeniem jednorazowym, może na kilka pokazów, tymczasem 14-godzinny spektakl ma zagorzałych zwolenników, a grany częściami jest wprost oblegany. Zaskoczyło to samego Zadarę, który chciał po prostu przeczytać „Dziady” od deski do deski. Przy okazji wydało się, że marzy o tym pokaźna część zwłaszcza młodej widowni. To rzeczywiście fenomen wart solidnej analizy socjologicznej. Dramat w stanie spoczynku Tak więc proklamowany przez prof. Marię Janion w połowie lat 90. koniec paradygmatu romantycznego („Zmierzch paradygmatu”, 1996), jak uczenie nazwała wyczerpanie się tego wzorca kulturowego jako klucza do opisu świata wobec zmiany rzeczywistości społeczno-politycznej, to nieporozumienie. Dramat romantyczny nie tylko nie zniknął z afisza, ale nawet po okresie pewnego stanu spoczynku, zafascynowania złudną ideą Francisa Fukuyamy o „końcu historii” (1989), wrócił z impetem i zaczyna przeżywać kolejną młodość. Co ciekawe, nadspodziewanie wielką widownię skupiają inscenizacje „Dziadów”, wystawiane dawniej od czasu do czasu. Grano je raczej dla honoru domu niż z przekonaniem, że naprawdę mogą kogoś poruszyć czy zainteresować. Każda premiera wzbudzała podziw dla szaleńczego trudu, który pozwolił „Dziady” pokazać na scenie, toteż premiery były rodzajem święta. Nie mam na myśli pierwszych, odwilżowych premier, które były świadectwem kresu stalinizmu. Nic dziwnego, że towarzyszyła im atmosfera prawdziwego entuzjazmu. Inscenizacja Aleksandra Bardiniego (warszawski Teatr Polski, 1955), pełna wad i ograniczeń cenzuralnych, była autentycznym przełomem, a ówczesny Gustaw-Konrad – Ignacy Gogolewski stał się niemal bohaterem narodowym. Jego portrety zdobiły okładki prawie wszystkich tygodników. Słowem, był to triumfalny powrót do „macierzy” polskiej literatury i teatru. Potem była już głównie celebra. Z późniejszych inscenizacji w pamięć zapadło kilka, zwłaszcza ta Jerzego Grotowskiego z opolskiego Teatru 13 Rzędów (1961) oraz pamiętna, ale bardziej z powodów politycznych niż artystycznych, inscenizacja Kazimierza Dejmka w Teatrze Narodowym (1967) z Gustawem Holoubkiem, a także krakowska, Konrada Swinarskiego, z Jerzym Trelą w roli Konrada (1973). Inscenizacja Grotowskiego skupiała uwagę na obrzędzie, jego niemal dosłownym odtwarzaniu. „Inscenizacja nie jest, broń Boże, parodią wieszcza – komentował Ludwik Flaszen. – Tyle w niej świadomości anachronizmu postawy romantycznej, z jej namiętną wiarą w skuteczność czynu jednostkowego, w kosmiczne znaczenie przeżycia indywidualnego – co i rzeczywistej fascynacji. Inscenizator ukazuje rozdarcie pomiędzy kabotynizmem i prawdą uczuć, pomiędzy egzaltowaną formą przeżywania a jego biedną, człowieczą rzeczywistością”. Od Treli do Żebrowskiego Po premierze Dejmka przedstawienie Swinarskiego, które okazało się wielkim sukcesem, należało do nielicznych odważnych prób mierzenia się z arcydziełem Mickiewicza. Po zawirowaniach politycznych, kiedy to spektakl Dejmka stał się mimowolnym detonatorem wydarzeń marcowych, teatry omijały „Dziady” szerokim łukiem. Tym większe wrażenie zrobił Swinarski swoją inscenizacją, a Trela natchnioną Wielką Improwizacją. Rzecz ciekawa, że kiedy popularny w Krakowie „Dziennik Polski” ogłosił plebiscyt na najlepszy spektakl na krakowskich scenach w latach 1945-2006, to właśnie „Dziady” uzyskały najwięcej wskazań (30% głosów) i uznane zostały za najlepsze przedstawienie 60-lecia. Grywano więc „Dziady”, a raczej ich fragmenty, sporadycznie, a pod koniec lat 80. pojawiły się na afiszu swoiście schyłkowe spektakle – inscenizacje Jerzego Grzegorzewskiego („Dziady. Improwizacje” w Teatrze Studio), Krystyny Skuszanki (Teatr Narodowy) i Grzegorza Mrówczyńskiego (Teatr Polski w Poznaniu), każda odmienna, ale wszystkie uwikłane w swój czas i przygotowane z poczuciem pewnego spętania. Potem na 10 lat zapadła cisza, grywano głównie Moniuszkowskie „Widma” i jakieś fragmenty, dowodzące, że dzisiaj „Dziadów” raczej grać się nie da. Toteż wystąpienie prof. Janion o tym, że wybiła ostatnia godzina romantyzmu, trafiało w ówczesny stan rzeczy, ale z prognozą już nie było tak dobrze. Najwyraźniej Jan Englert pomieszał wtedy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 15/2016, 2016

Kategorie: Kultura