Badaczka z Uniwersytetu Śląskiego bije na alarm. Udostępnianie w sieci zdjęć potomstwa może mieć daleko idące konsekwencje dla ich przyszłości i zdrowia psychicznego.
Termin sharenting powstał z połączenia dwóch angielskich słów share (udostępniać oraz parenting (rodzicielstwo). Tym słowem określa się zachowanie rodziców, którzy publikują przesadną liczbę zdjęć swoich dzieci w mediach społecznościowych.
Takie zachowanie dziwi, szczególnie że ostatnich 10 lat boleśnie nas nauczyło, że relacjonowanie swojego życia w portalach społecznościowych nie jest najlepszym pomysłem i warto dbać o prywatność. Szczególnie w sieci. Weźmy proces rekrutacji do nowej pracy. Istnieją firmy zajmujące się sprawdzaniem profili kandydatów w mediach społecznościowych. Dyrektorzy firm bardzo często wiedzą o nich więcej, niżby kandydaci chcieli, i to jeszcze przed rozmową rekrutacyjną. Zlustrowanie profilu może się nawet skończyć brakiem zaproszenia na rozmowę kwalifikacyjną.
Tymczasem od kilku lat wśród rodziców trwa moda na relacjonowanie w social mediach życia swoich pociech. Do tej pory wydawało się to marginalnym problemem. Często przypisywało się takie zachowania charakterystycznej grupie osób, których milenialsi przestają obserwować na swoim Facebooku, bo nie mogą znieść codziennego bombardowania zdjęciami Michałka, który po raz kolejny zrobił „genialnie” cokolwiek.
Okazuje się jednak, że sharenting uprawia w tej chwili co czwarty rodzic, o czym mówi dr Anna Brosch, badaczka z Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego: „Z moich ostatnich badań, przeprowadzonych w 2018 r. na grupie 1036 rodziców dzieci w wieku przedszkolnym wynika, że co czwarty z nich nagminnie udostępnia takie informacje”.
Według badaczki ta praktyka dotyczy głównie matek. Doktor Brosch wskazuje kilka motywów kierujących ich zachowaniem. Po pierwsze, chcą pokazać, że są dobrymi matkami. Po drugie, poszukują społecznego poparcia dla siebie i tego, co robią. Po trzecie, jest to charakterystyczny dla naszych czasów objaw mody na popularność: „Chodzi o uzyskanie aprobaty społecznej poprzez lajki, co prowadzi do popularności. Wiele osób w sieci naśladuje innych – znanych tylko z tego, że są znani. Następnie oni sami chcą stać się takimi celebrytami. A że nie mają szansy dzięki sobie, starają się to uzyskać chociaż dzięki dziecku. Stąd np. te zdjęcia ośmieszające dzieci, które mają po prostu przykuwać uwagę” – mówi dr Brosch.
Badaczka z Uniwersytetu Śląskiego podkreśla, że każdy ma prawo do bycia zapomnianym. Sharenting skutecznie odbiera tę możliwość: „Internet nigdy nie zapomina, więc trudno przewidzieć konsekwencje tego procederu dla dzieci w przyszłości. W sieci nic nie ginie, a jeżeli wrzuci się do sieci jakieś zdjęcie to zaczyna ono żyć własnym życiem”.
Jak czytamy w portalu innpoland.pl: „Jeszcze w 2015 roku, australijski urząd skontrolował strony internetowe o pedofilskiej treści. To, co kontrolerzy odkryli, zelektryzowało opinię publiczną. Okazało się, że większość zdjęć (ok. 25 tys.) dostarczyli rodzice, umieszczając je na facebookowych i instagramowych kontach”.
Innym skutkiem ubocznym sharentingu przed którym przestrzega dr Brosch, jest dorastanie dzieci z przeświadczeniem, że dzielenie się szczegółami prywatnego życia jest naturalną praktyką. Cenę za takie wychowanie mogą zapłacić nawet ich wnuki.
fot. Derek Thomson/Unsplash
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy