Dzieciństwo w cieniu raka

Dzieciństwo w cieniu raka

Matki chorych dzieci nie mogą pozwolić sobie na łzy i depresję. Muszą być silne Wszystkie dziewczynki z hematologii dziecięcej w gdańskiej akademii medycznej chcą być księżniczkami. Kilka dni temu oddział odwiedziła Mariola Hupert z Fundacji Mam Marzenie i pytała dzieci o ich marzenia. Okazało się, że prawie każda dziewczynka chce być królewną – mieć koronę, różowosrebrną suknię i złote loki do pasa. Te loki są najważniejsze, bo małe „raczki” są łyse po chemii. No więc mamy robią córkom z bibuły i włóczki te złociste pukle, a potem księżniczki paradują z ważnymi minami po oddziale w papierowych koronach. Czasami taka peruczka z koroną zsunie się z łysej główki. Kto nieprzyzwyczajony do takich widoków, będzie się roztkliwiał. Mam rezydentek, które praktycznie mieszkają na gdańskim oddziale hematologii, już to nie wzrusza. Mówią, że to konieczność chwili wymusza takie przedstawienia i potrzeba, żeby zająć czymś myśli – swoje i dzieci – powygłupiać się, pośmiać i pomyśleć o czymś innym niż poziom leukocytów i płukanie kateterów. Trudne matki szpitalne z hematologii i onkologii: wszystkie są za młode na cierpienie. Niektóre same dopiero przestały być dziećmi. Mówią, że swoje już wypłakały. Na zapas, za dwa życia. – Teraz? Teraz trzeba czekać i przeczekać ten najgorszy czas tu, na oddziale. I jakoś żyć. Żadna nie lubi pytania „Jak wyniki?”, bo często odpowiedź jest mało optymistyczna. Bywają namolne, czarujące, bezczelne – żeby tylko coś załatwić, pomóc dziecku. Jedni lekarze to rozumieją, drudzy opędzają się od nich jak od muchy, bo zawadzają i wszędzie ich pełno. Mówią o sobie: salowe bez etatu. Miotają się, zajmują się cudzymi dziećmi i sobą nawzajem, usiłując stworzyć pozory domu na brzydkim dziecięcym oddziale onkologicznym. Jak w domu… Gdyby rozpisano konkurs na najmniej sympatyczny szpital w cywilizowanej Europie, Klinika Onkologii i Hematologii Dziecięcej gdańskiej akademii medycznej zajęłaby jedno z pierwszych miejsc. Klinika na ulicy Dembinki to stary, poniemiecki budynek, gdzie w kilkumetrowych salach stoją po cztery łóżka. Przy każdym jedno z rodziców albo dwoje. Są dwie izolatki, jedna łazienka i jedna ubikacja. Zamiast kuchni kiepsko działająca kuchenka mikrofalowa, w której trudno przyszykować dziecku jakiś przysmak. Oddział dzienny wygląda już inaczej – jest duży, jasny i przestronny. Ale tutaj dzieci przychodzą tylko na chwilę: jednodniową chemię, kontrolę wyników. Na początku czerwca zostanie oddana do użytku zbudowana i wyposażona w ekspresowym tempie nowa Klinika Onkologii i Hematologii Dziecięcej. Nowoczesny, trzykondygnacyjny budynek, fantazyjnie pomalowany w postacie z bajek przez studentów ASP. Budowa nowej klinki to największe przedsięwzięcie Fundacji „Porozumienie bez barier” Jolanty Kwaśniewskiej i pierwszy szpital, który fundacja buduje od początku do końca. – Będzie jak w domu – obiecuje prezydentowa. – W domu to ja będę miała u siebie. Żaden szpital, nawet taki luksusowy jak ten nowy, nie zastąpi mi własnego mieszkania – mówi Iwona Ożańska. – Tam, do tej nowej kliniki, będziemy przyjeżdżać tylko na kontrole. Żadnego chorowania już nie będzie – stwierdza, patrząc na córkę, która leży wyczerpana po kolejnej dawce chemii. 11-letnia Emilka trafiła na onkologię na dziesiąte urodziny. – Lekarka oznajmiła mi wtedy, że wyniki nie są w porządku. Użyła słowa „histopatologiczne”. Kiedy zdiagnozowała ostrą białaczkę, poczułam przypływ obezwładniającego strachu – odtwarza tamten dzień Iwona. – Z amerykańskich filmów wiedziałam, że białaczka to choroba krwi i że na to się umiera. Nawet w Ameryce. Moje dziecko nie może mieć raka! Podobnie czuła się Emilia Sadowska, mama czteroletniego Bartka, któremu udało się wygrać z białaczką szpiku kostnego. Emilia, spokojna i opanowana, sprawia wrażenie starszej niż w rzeczywistości. Mówi, że też nigdy nie zapomni chwili, kiedy padły słowa „nowotwór złośliwy”. – Te słowa odbierają zdolność logicznego myślenia. Wiedziałam tylko, że rak to śmierć i koniec. Któryś z lekarzy powiedział mi wtedy, że to dopiero początek – Emilia ma 22 lata, jest fryzjerką, kiedyś – zabawową dziewczyną, która całą noc potrafiła przetańczyć na dyskotece, a rano iść do pracy. Dziś całe jej życie to czteroletni Bartek. Z nudów strzyże i czesze pielęgniarki, kiedy przychodzi z synkiem na kontrolę, a on, zmęczony iniekcjami, zasypia na kozetce na oddziale dziennym. – To się stało

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 16/2005, 2005

Kategorie: Reportaż