Wszystkie dzieci Malechów

Wszystkie dzieci Malechów

Pewnego dnia Grażyna i Artur Malechowie z Chorzowa pomyśleli: co nam z pieniędzy? Od pięciu lat karmią najbiedniejsze dzieci Od godz. 12 w Skrzydełku zaczynają kłapać drzwi. Dzieci w Chorzowie znają budynek na ul. Gwareckiej 2, gdzie dawniej straszył znany w mieście bar mordownia. Schodzą się ze wszystkich dzielnic. Ola, dziewczynka w polarowej spódnicy do ziemi, pilnuje sióstr. Od ulicy zawsze idzie ona, bo ma już dziewięć lat, po drugiej stronie siedmioletnia Paulina, pośrodku trzymają za rączki pięcioletnią Izę. Starsze zawsze pilnują młodszych. To jedyne takie miejsce na Śląsku, gdzie głodne dziecko może zjeść w dni wolne od nauki. Niewielu zdaje sobie sprawę, że jak podliczyć wakacje, ferie, weekendy i święta, wychodzi 180 dni. Grażyna i Artur Malechowie nie chcą, żeby ich podziwiać. Żadne poświęcenie. – Któregoś dnia stwierdziliśmy: po co nam to wszystko? – mówi ładna kobieta. Przedsiębiorcy z Chorzowa od pięciu lat karmią dzieciaki, które talerz zupy znają nie z domów, tylko ze szkolnych stołówek. W tekturowych pudełkach Malechowie zawsze trzymają dyżurne buty. Dla tych, które zimą przychodzą tu w tenisówkach. Co dla kogo jest szczęściem? To nawet nie był moment. Ciągle wchodziły jej w drogę. W Katowicach, Sosnowcu, Chorzowie. Jakby czuły, że do tej pani, Grażyny Malechy, można podejść i poprosić o jedzenie. Chude, szare, brudne… Żebrzące dzieci wyczują, do kogo podejść. Rok 2000, scenka sprzed KFC: – Podchodzi do mnie chłopiec – opowiada Grażyna. – „Co chcesz?”. „Kurczaka. Ale wolę całego. W bramie jest rodzeństwo”. „To ich przyprowadź”. Przyszło dziewięcioro, najmłodszy miał dwa lata. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak jadł. Z wybałuszonymi oczyma… Chyba wtedy zrozumiałam, że kupienie bułki to nic. Przecież mogą na mnie nie trafić, ktoś je pogoni, popchnie, zbluzga. Ludzie, którzy nie wychylają nosa ze swoich sterylnych miejsc, mówią, że takiego świata już nie ma. „Jeśli pani znalazła głodne dzieci”, kiwał głową prezydent miasta, gdy Malechowie zakładali Skrzydełko w 2003 r. – Do dziś twierdzi, że rozbijamy rodziny, bo weekendy powinny spędzać z matką i ojcem – opowiadają. – Tylko że rodzice tych dzieci są nieświadomi, że to niedziela. – Bo ludzie nie chcą ich widzieć – ucina kucharka, ścierając na tarce warzywa, które wyciągnęła z zupy. Tu nic się nie marnuje. Trze się po to, żeby wrzucić z powrotem, wtedy zupa jest gęstsza. Nieraz słyszy szelest w zimnym kontenerze na osiedlu. To dzieciarnia segreguje śmieci. Za złom i makulaturę kupują jedzenie albo buty. Na Śląsku iść na śmietniki to iść „na hasioki”. Zanim Malechowie dorobili się majątku, ona uczyła chemii w szkole w Rudzie Śląskiej, on dobrze znał biznes, bo od dziecka pomagał rodzicom przy warzywniaku. W latach 90. założyli sieć ekskluzywnych sklepów spożywczych, które zaczęły przynosić duże pieniądze. Mogli inwestować, pomnażać, ale zatrzymało ich banalne pytanie: po co nam to wszystko? – Ludzie sobie tworzą sztuczne potrzeby, obrastają w rzeczy – Grażyna próbuje wytłumaczyć się z czegoś, co przeciętny Kowalski i tak nazwie dziwactwem bogatych. – Jednym potrzeba do szczęścia plazmowych telewizorów, nam zjeść obiad z najbiedniejszymi dziećmi z naszego miasta. Najpierw dawali na chybił trafił, bo przychodziły instytucje i prosiły: pomóżcie. Artur, człowiek z głową do interesów, zaczął obserwować absurdy papierkowej pomocy, gdzie daje się nie wedle potrzeb, ale rozmaitych kwitów. Pięć lat temu założyli stowarzyszenie, żeby pomagać od początku do końca, bez tych urzędowych procedur, bo biedę tylko pozornie można odmierzyć, wyliczając dochód w ośrodku pomocy społecznej. Scena z lata, gdy ufundowali dzieciom kolonie w Jeziorowicach. – Pod autokar przyszła czterdziestka dzieci z reklamówkami w ręku – opowiada Artur. – Gdy jeden maluch spóźniał się na zbiórkę, poszedłem sprawdzić, co się z nim dzieje. Ciemna sień familoka, smród, ojciec w barłogu, robił łaskę, żeby puścić syna. Musiałem z nim negocjować. Scena ze stołówki w Jeziorowicach: 10-letnia dziewczynka odkłada kotlet i je same ziemniaki. „Nie mogę, bo w domu zostało młodsze rodzeństwo. Nie będą jedli dziś kotletów, a my zawsze tak samo”. – To taka jej odpowiedzialność – Artur już zna psychikę dorosłych dzieci. – Ona to rodzeństwo ubiera, czesze, karmi, dba o mamę i tatę, żeby się nie spalili po pijaku, a nie jedząc,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 05/2006, 2006

Kategorie: Reportaż
Tagi: Edyta Gietka