Dzień prawdy dla Obamy

Dzień prawdy dla Obamy

Korespondencja z Chicago Republikanie mogą uratować prezydenta USA W polityce nie ma pewności ani gwarancji. Są tylko prawdopodobieństwa. Jednym z nich, i to wysokim, jest prognoza, że w USA w wyborach 2 listopada, w tzw. midterm election, Demokraci stracą większość w Kongresie, którą mają od 2006 r. – Odzyskamy z powrotem nasz kraj – zacierają ręce Republikanie. Ale najpierw – dodają – odbierzemy Demokratom Kongres. Midterm elections są przeprowadzane co cztery lata, zawsze w połowie kadencji prezydenckiej, w pierwszy wtorek listopada. Obsadzane są wtedy wszystkie miejsca w Izbie Reprezentantów (437), jedna trzecia miejsc w Senacie (33-34) oraz podobna liczba stanowisk gubernatorskich (37). Wybory obejmują również władze miejskie. Na kartach wyborczych pojawiają się nieraz pytania o zdanie wyborców w spornych kwestiach, jak chociażby małżeństwo jednej płci. Na tej podstawie dokonuje się zmian w konstytucjach stanowych albo wprowadza stosowne ustawy. W Kalifornii w tym roku takim pytaniem będzie: czy jest pan/pani za zalegalizowaniem marihuany w naszym stanie? Palacze maryśki w Kalifornii trzymają kciuki. Stan również, ponieważ legalna marihuana to potężne wpływy do kasy stanu w formie podatków od sprzedaży. Statystycznie midterm election nie jest najlepszym dniem dla urzędującego prezydenta i jego partii. Od 1933 r. tylko dwa razy partia wybranego prezydenta uzyskała w nich przyrost mandatów, wzmacniając swoją pozycję w Kongresie. W 1933 r. dokonał tego Franklin Delano Roosevelt z uwagi na społeczne poparcie udzielone mu w walce z największym kryzysem ekonomicznym w historii USA, a w 2002 r. osiągnął to George W. Bush w atmosferze strachu przed powtórką z 11 września. Podczas ubiegłych 17 midterm elections partia urzędującego prezydenta traciła średnio 28 mandatów w izbie niższej oraz cztery miejsca w Senacie. Na wiec z bronią palną Wyniki midterm election odbierane są również jako narodowe referendum oceniające po dwóch latach pracę prezydenta i jego partii. Ta ocena w przypadku Baracka Obamy i Demokratów jest bardzo niska. Prezydent ma zaledwie 44% poparcia (George W. Bush w 2006 r. miał 38%), a sposób, w jaki walczy z kryzysem, pozytywnie ocenia tylko 37% społeczeństwa. Jeszcze gorzej jest z Kongresem kontrolowanym przez Demokratów – tylko 18% badanych uważa, że pracuje właściwie. Zapowiada się więc zły dzień dla amerykańskich Demokratów. Niektórzy twierdzą, że będzie to katastrofa. Republikanie czują krew i nie brakuje im entuzjazmu, ale ich elektorat nie jest jednolity. W łonie partii pogłębił się rozłam na Republikanów radykalnych i tych bardziej skłonnych do kompromisu. Radykałowie prowadzą politykę odmawiania wszelkiej współpracy, próbując odebrać Obamie legitymację urzędu. W takim klimacie niespełna dwa lata temu powstała Tea Party, której członkowie, „prawdziwi” patrioci i Republikanie, negują wszystkie inicjatywy Obamy. Ten ultrakonserwatywny i antyrządowy ruch – aktywny głównie w tzw. Bibble Belt, a więc na południu kraju – ma obecnie ogromny wpływ na życie polityczne w USA. Przemówienia wiecowe, pełne obelg pod adresem Obamy i jego administracji, witane są ogromną wrzawą głównie białych ewangelików – wśród nich wielu zwolenników kreacjonizmu – którzy wierzą, że ich kraj został zawłaszczony przez liberałów, nielegalnych emigrantów i homoseksualistów i że teraz jest wreszcie okazja, aby to zmienić. Jeżeli zajdzie konieczność – nawet siłą. Jedną z głównych figur ruchu jest Sarah Palin, kandydatka na wiceprezydenta w ostatnich wyborach prezydenckich. Członkowie Tea Party przychodzą na wiece z bronią palną, sugerując determinację w przywracaniu krajowi dawnego blasku i gotowość użycia siły w obronie niezmiennych wartości i Boga. Po USA krążą ich kolorowe autobusy agitujące ludzi, aby głosowali na Republikanów (nie wszystkich, ale wybranych). Na ulicach Las Vegas walają się pornograficzne ulotki z podobizną Obamy i napisem: „Gdzieś w Kenii mała wieś tęskni za swoim idiotą”. Tymczasem Demokraci jakby przegrali jeszcze przed wyborami. Prezydent z żoną ruszyli w objazd kraju, próbując zaktywizować wyborców, ale robią to chyba z tradycyjnej powinności. Zniszczenia już się dokonały. Daleką od optymizmu atmosferę pogłębia fakt, że decyzją Sądu Najwyższego w USA ze stycznia bieżącego roku korporacje, nawet te z międzynarodowymi powiązaniami, mogą jawnie wspierać kandydatów poprzez zamieszczanie ogłoszeń politycznych. Republikanie, zawsze wspierani przez wielki biznes, odnieśli największe korzyści z tej decyzji. Demokraci, również przyjmujący pomoc korporacji, tradycyjnie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 43/2010

Kategorie: Świat