Dzień z życia kuratora

Dzień z życia kuratora

W Polsce pracuje 3587 zawodowych i 22 tys. społecznych kuratorów sądowych Od rana objeżdżamy z Krzysztofem – zawodowym kuratorem dla dorosłych – jego podopiecznych mieszkających w jednej z dzielnic Trójmiasta. Kiedy zatrzymujemy się przed starą, przedwojenną kamienicą, grupka kobiet przy wejściu milknie, bacznie nas lustrując. Ponurą, ciemną klatką dostajemy się do pierwszego mieszkania. Otwiera nam matka dozorowanych, przesadnie ugrzeczniona. Z kuchni wylewa się zapach gotowanego obiadu. W pokoju dwaj synowie w sile wieku, rozparci na kanapie przed telewizorem, są zupełnie zaskoczeni wizytą kuratora. Wcale nie mają ochoty rozmawiać o swoich problemach. Obaj od lat są bez pracy, mają zaległe alimenty, a nad jednym z nich wisi jeszcze sprawa za znęcanie się nad rodziną. Ich matka, najwyraźniej pogodzona z losem, uśmiecha się pobłażliwie, tłumacząc każde „potknięcie” synalków. – Żyły sobie wypruje, od ust odejmie, a będzie ich bronić… – wzdycha potem Krzysztof, gdy wracamy do samochodu. W domku przy samych torach podobna sytuacja. Spracowana kobiecina opowiada z płaczem: ośmioro ich ma, a troje to właściwie na jej utrzymaniu, na dodatek jeszcze sprowadziła się córka, która odeszła od męża. Trzej synowie mają wyroki w zawieszeniu za kradzieże i włamania. Jeden z nich pracuje i nawet dobrze zarabia, ale nie chce łożyć na dom. – Wciąż powtarza, że tu tylko śpi – skarży się matka. – W zimie, gdy światło nam odcięli, grosza nie dał, tylko modne ciuchy i dyskoteki mu w głowie. Wraca z nich nad ranem pijany i wali się na tapczan bez życia. Wczoraj to mi 5 zł na jedzenie na stół położył, a rano zażądał śniadania do pracy, ale przecież lodówki przed nim nie zamknę. Gdyby nie Robert, który przy złomie dorabia, nie wiem, z czego byśmy żyli. Robert właśnie pcha wyładowany wózek, za który może zarobi te 10-15 zł. Z uciułanych pieniędzy wymalował pokój, bo kurator społeczny, który do nich zachodzi, wciąż narzeka, że brudno. W ogóle ten kurator to go denerwuje – skarży się Krzysztofowi. Za dużo sobie pozwala, przeklina. A on, Robert, nie pozwoli, żeby w jego domu ktoś „kurwował”. Robert nie uregulował grzywny i sąd zamienił mu ją na karę ograniczenia wolności w formie prac społecznych. Przez pół roku jednak nie znalazł czasu, aby się zgłosić, teraz grozi mu odwieszenie wyroku i więzienie. – Będzie 20 dni odsiadki – przelicza szybko kurator. – Jezu, do więzienia? Nie puszczę! – lamentuje matka. – Już bym mu pomogła i zapłaciła wszystko co do grosza, ale mam tylko 400 zł renty. Może by tak dało się rozłożyć chociaż na raty? – błaga, spoglądając prosząco to na mnie, to na Krzysztofa. Ten jednak jest nieugięty – Robert sam zawinił i sam musi znaleźć wyjście. Niczego nie obiecuje; radzi jedynie pisać podanie do sądu. – A z kuratorem będę musiał porozmawiać – mówi, gdy jesteśmy sami. Na sąsiedniej ulicy przy skleconych byle jak chałupkach sfora wychudzonych kundli rzuca się nam do nóg. Zaalarmowani mieszkańcy czmychają, gdzie pieprz rośnie. Wchodzimy do śmierdzącego korytarza. Krzysztof uprzedza mnie, bym niczego nie dotykała. Na darmo dobijamy się do zamkniętych na cztery spusty drzwi. Mamy już odchodzić, gdy na podwórku pod drzewem dostrzegamy dozorowanego. Doskonale nas widział! Nawet nie zmienia niedbałej pozycji, rozwalony w rozprutym fotelu patrzy na nas kpiąco. Kiedy Krzysztof pyta o jego podbite oko, tłumaczy, że to przez kota. Do domu nas nie zaprowadzi, bo ojciec zamknął wszystko i gdzieś przepadł. – Bierzesz coś, kiedy ostatni raz jadłeś? – nie daje za wygraną Krzysztof. W odpowiedzi same wykręty. Dalsza rozmowa nie ma sensu, mężczyzna najchętniej poszczułby nas psami, gdyby tylko mógł. W kolejnym miejscu wszystko otwarte na przestrzał. Wśród walających się po podłodze ubrań i butów kotłuje się czwórka dzieciaków. Wołają mamę, która na podwórku próbuje wymontować z okna zdobyczne żaluzje. Jej mąż jest „aktualnie w zakładzie karnym”. Mieszkanie nie należy do niej, lecz do matki, która ma dozór kuratorski. Tak samo jak Robert nie zgłosiła się do prac społecznych, podobno jest chora i właśnie wybrała się do lekarza. Stoimy niezdecydowani pośrodku tego bałaganu, zastanawiając się, czy czekać, czy ruszyć pod następny adres. W końcu dajemy za wygraną, bo czas goni, a w planie jeszcze kilka wizyt.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 47/2003

Kategorie: Kraj
Tagi: Helena Leman