Partia zarzucała mu, że za pieniądze klasy robotniczej lansuje bezideowych cyników, a biskupi, że w jego filmie „uderza cynizm i kompletna ignorancja religijna” Jerzy Skolimowski już niemal pozwolił o sobie zapomnieć, zaszywając się w mazurskiej głuszy, a tu taki sukces: Nagroda Specjalna Jury w Wenecji za „Essential Killing”. No tak, ale ten sukces nie przyszedł z wtorku na środę. Wręcz przeciwnie. To cały Skolimowski, jakim go pamiętamy od 50 lat. Symetria nienawiści Najpierw radość. Że polski reżyser wreszcie dał głos w ważkiej kwestii międzynarodowej, jaką jest konflikt islamu ze światem Zachodu. Że nie obsługuje polskiego grajdołka, kręcąc kolejny tren na cześć upadającego PGR-u albo – nie daj Bóg – szans młodej specjalistki od PR w wieżowcu z pleksiglasu. Jeszcze większa radość, że Skolimowski tak w swoim filmie wycieniował racje. Bo Amerykanie ścigający Mohammada nie prezentują się bynajmniej jak chluba zachodniej cywilizacji. To sfora typów nienawistnych, ziejących pogardą do brudnego Azjaty, który odważył się podnieść rękę na ich kolegów. Wyposażeni w przenośne arsenały strzelają do wszystkiego, co się rusza. Tak ma wyglądać to posłannictwo pokoju w niespokojnych rejonach? Sam Afgańczyk prezentuje się symetrycznie. Owszem, ustrzelił z rakiety trzech Amerykanów, których rozniosło po okolicy, ale o jego pobudkach dzieło milczy. Patriota, fanatyk religijny, wynajęty terrorysta? Próżno zgadywać. Na razie jest zwierzyną tropioną w skrajnie dla siebie nieprzychylnych warunkach. By przeżyć, zabije znowu. To jest właśnie ta tytułowa esencja zabijania. Ten klincz, w jaki dali się złapać prześladowcy i ofiara. Wojna jako taka, na co wskazuje i sceneria – raz podzwrotnikowa, raz nieledwie syberyjska. Owszem, to piekło nienawiści uchyla się na moment pod sam koniec, gdy polska leśniczyna (Emmanuelle Seigner, wypożyczona na chwilę od Polańskiego ze Szwajcarii) przygarnia uciekiniera w odruchu serca. Ale już słychać ujadanie psów, już zbliża się nagonka, już trzeba uciekać. Że to wszystko razem niejasne, że część widowni po premierze gwizdała, myśląc, że reżyser schlebia talibom? A inna część biła brawo na stojąco, widząc w tych niedopowiedzeniach głęboką alegorię każdej wojny? Toż to cały Skolimowski. Bokser ze skłonnościami do wierszy On na takie czytanie świata całe lata pracował. A życie szło mu jak po grudzie. Podczas wojny przechowywany obsesyjnie przez rodziców w łódzkim mieszkaniu, żeby nie wygadał na podwórku, że w domu za szafą koczują żydowscy uciekinierzy z getta. Trzykrotnie dopadło go wtedy zapalenie opon mózgowych, miewał halucynacje, wada wymowy została mu do dziś. Ojca gestapo zabrało na Majdanek, zginął w komorze. Matka zaraz po wojnie pozbyła się chłopaka w jakichś prewentoriach, a sama oddała się gorączkowej działalności na polu szkolnictwa. Później nie umiał już do niej wrócić. On tymczasem trochę boksował w klubie Sparta, ale głównie chowała go ulica. Ówczesna milicja miałaby o nim nieco do powiedzenia. Bez efektów zdawał na akademię sztuk pięknych. Skończyło się na historii kultury, gdzie obronił pracę z kurpiowskiej więźby dachowej. Tyle że już pisał i – za wiersze utrzymane w klimacie Hłaski – został najmłodszym członkiem Związku Literatów. Potem Filmówka w Łodzi i pierwsze próby scenariuszowe i reżyserskie. Od początku zawzięte i ambitne. Jak on sam. Kiedy w 1967 r. zatrzymano mu film „Ręce do góry”, poszedł z interwencją do samego Zenona Kliszki i oświadczył, że nie będzie dalej robił filmów w Polsce, jeśli jego dzieła nie zdejmą z półki. Kliszko na to szyderczo, że nie szkodzi, Polska to wytrzyma, a na niego jutro czeka paszport. Uniósł się honorem i wyjechał. Za granicą sporo kręcił, nawet z gwiazdami szczebla Claudii Cardinale czy Klausa Marii Branda-uera, ale były to historyjki rozrywkowe, które poziomem nie zbliżyły się nawet do jego polskich prób. Zresztą Hollywood go nie pokochało, bo na planie był chimeryczny i notorycznie przekraczał budżet. A teraz ten „Essential Killing” – powrót do najlepszych lat 60. Pokolenie Hali Mirowskiej Recenzenci uczepili się, że jego bohaterowie tacy niejednoznaczni. A przecież on tę migotliwość w budowaniu postaci ma we krwi, czym wykazywał się od zarania. Zaczął od odkrycia dla kina bohatera, którego prześlepiali twórcy zajęci roztrząsaniem blaknących z każdym rokiem dylematów wojennych. „Lubię ładne, wygodne buty, dobre skarpetki, papierosy, chyba amerykańskie najlepsze… – A nie lubisz? – Kaca, szerokich spodni, przymusu, kolejki w sklepie…”. Tak biegła pogwarka młodego lekarza
Tagi:
Wiesław Kot









