Euro pod Tatrami

Euro pod Tatrami

Rychłe przystąpienie Słowacji do strefy euro rodzi zakłopotanie czeskich i węgierskich sąsiadów Dwucyfrowy wskaźnik wzrostu gospodarczego, długa kolejka poważnych inwestorów z nie mniej poważnym kapitałem i zachwyt na wydziałach ekonomii zachodnich uniwersytetów. Słowacja niepostrzeżenie zajęła czołowe miejsce wśród nowych członków Unii Europejskiej. Informacja o tym, że jako pierwsza w regionie spełni warunki umożliwiające wprowadzenie euro, zdumiała Europę. Tym bardziej że od dwóch lat rządy w tej tatrzańskiej republice sprawuje osobliwa koalicja, na której czele stoją populistyczny oportunista, trybun ludowy o dyktatorskich zapędach i nieprzejednany ksenofob z problemem alkoholowym. W połowie lat 90. Słowacja, rządzona przez skorumpowany reżim Vladimira Mecziara, była izolowana na arenie międzynarodowej. Mecziar, jeden z głównych sprawców rozpadu Czechosłowacji, rządził twardą ręką, torpedując proeuropejskie ambicje Słowaków. Fałszerstwa wyborcze, brudne chwyty wobec opozycji i zastraszanie dziennikarzy były na porządku dziennym. Symbolicznym zwieńczeniem ponurej epoki jego rządów było uprowadzenie przez specsłużby syna ówczesnego prezydenta Michala Kovacza. Gdy w 1998 r. partia Mecziara zwyciężyła w wyborach, pesymiści wieszczyli powstanie drugiej Białorusi. Szeroki front partii zmobilizowany przez chadeków zapobiegł jednak dalszym rządom mecziarowskiego Ruchu na rzecz Demokratycznej Słowacji. Szefem rządu został Mikulasz Dzurinda. Nic nie zapowiadało, że stanie się on najdłużej rządzącym premierem w Europie Wschodniej. Pechowy reformator Ośmioletnie rządy Mikulasza Dzurindy w pewnym uproszczeniu podzielić można na dwie części. Pierwszą kadencję słowacki premier spędził, zasypując przepaść spowodowaną rządami Mecziara. Proces akcesji Słowacji do NATO i UE nabrał wyraźnego tempa. Kolejny sukces wyborczy w 2002 r., bezprecedensowy na tle innych państw regionu, wyraźnie dodał wiatru w żagle nowo utworzonej koalicji partii chadeckich z ugrupowaniem mniejszości węgierskiej. Przez Słowację przetoczył się reformatorski walec. Dzurinda uprościł warunki prowadzenia biznesu, rozbijał monopole, przyspieszając prywatyzację kolei oraz sektorów energetycznego i telekomunikacyjnego. Radykalnie przewietrzył też system przyznawania zasiłków i wprowadził częściową odpłatność za leczenie szpitalne. Kluczowym elementem pakietu reform było wprowadzenie w styczniu 2004 r. 19-procentowego podatku liniowego z jednoczesną likwidacją większości ulg i zwolnień. Ta flagowa reforma rozsławiła rząd Dzurindy i cały kraj – europejska prasa ekonomiczna rozpisywała się o odważnych reformach, dzięki czemu przestano notorycznie mylić Słowację ze Słowenią. Uproszczenie systemu podatkowego podziałało jak magnes: fala inwestycji zagranicznych zaczęła płynąć do Słowacji, omijając m.in. Polskę. To właśnie za rządów Dzurindy nasi południowi sąsiedzi sprzątnęli nam sprzed nosa tak smakowite kąski jak fabryki Toyoty, Peugeota-Citroena i Hyundaia (wartość tylko tej ostatniej inwestycji przekraczała 1 mld dol.). W 2007 r. z taśm montażowych fabryk tych koncernów na Słowacji zjechało ponad pół miliona samochodów. Do 2010 r. ta liczba ma się podwoić. Prosty system podatkowy okazał się znacznie atrakcyjniejszy niż tworzone w Polsce specjalne strefy ekonomiczne o nie do końca jasnych zasadach działania. Reformatorski kurs, entuzjastycznie komentowany w Europie, w samej Słowacji przyjęto chłodno. Ożywienie gospodarcze mocno uderzyło Słowaków po kieszeni. Rozprawa z monopolami uwolniła szybki wzrost cen energii i żywności, a pojawiające się nieśmiało efekty reform nikły wobec doniesień mediów o kolejnych aferach łapówkarskich. Zaaplikowana przez Dzurindę dawka zmian przekraczała możliwości zrozumienia przeciętnego obywatela. Premier nie uniknął uniwersalnego paradoksu trapiącego większość technokratów: sprawnego wdrożenia reform przy jednoczesnym braku właściwej polityki informacyjnej. Dzurindzie przyklejono łątkę bezdusznego liberała, który w pogoni za wskaźnikami zapomina o zwykłych ludziach. Zadziałał też zwykły efekt znużenia – po ośmiu latach Słowacy pragnęli nowego, bardziej dynamicznego lidera. Okazał się nim Robert Fico. Czołgami na Budapeszt W wyborach w 2006 r. Słowacy postawili na lewicę. Jej lider, rzutki 40-latek Robert Fico, był zupełnym przeciwieństwem Mikulasza Dzurindy. Przeciwnicy widzieli w nim oportunistę, który od czasu rozpoczęcia działalności w partii komunistycznej wielokrotnie zmieniał poglądy i partyjne barwy. Zwolennicy – symbol zmian i nowej jakości w życiu publicznym. Dobór koalicjantów dokonany przez nowego premiera wywołał konsternację. Spośród sześciu różnych wariantów koalicyjnych Fico postawił na najbardziej kontrowersyjny. Po ośmiu latach do rządu triumfalnie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2008, 23/2008

Kategorie: Świat