Hiszpańska i holenderska to dwie wielkie kultury piłkarskie, ten finał im się po prostu należał! Podczas gdy Państwo znają wszystkie rozstrzygnięcia 19. mistrzostw świata w piłce nożnej, ja muszę materiał złożyć przed meczami o medale. Niemniej jednak nawet w tym momencie mogę już stwierdzić, że turniej to znakomity, szalenie interesujący i – co istotne – sprawiedliwy. Sprawiedliwy nie w sensie licznych niestety pomyłek sędziowskich, wynikających m.in. z uparcie przestrzeganego przez FIFA zakazu korzystania ze zdobyczy techniki. Sprawiedliwy dlatego, że triumfuje w nim nie jakaś tam mniej lub bardziej zawiła taktyka tudzież strategia. Nie opłacało się kombinowanie, kalkulowanie czy też stawianie na antyfutbol. Do najlepszej czwórki dotarły drużyny grające rzeczywiście najlepiej i najpiękniej. O bardzo zbliżonym zresztą poziomie. Potwierdzeniem są minimalne rozmiary półfinałowych zwycięstw: Holandia-Urugwaj 3:2, Hiszpania-Niemcy 1:0. Czy mecze o trzecie i pierwsze miejsce były podobnie wyrównane? Państwo w poniedziałek wiedzą, ja w piątek nie miałem na to szans… Europa i Europa w finale poza Europą! Jednak już w trakcie półfinałów decydowały się pewne kwestie dla mundialowych dziejów wprost fundamentalne. Po zwycięstwie Holandii nad Urugwajem stało się oczywiste, że po raz pierwszy Europa wygra mistrzostwa świata organizowane poza jej obszarem. Oczywiste, bo nazajutrz w półfinale zmierzyły się Hiszpania i Niemcy, jakiejkolwiek zatem by użyć mapy – Europa kontra Europa. A kiedy Hiszpania wygrała, 7 lipca 2010 r. przeszedł do historii futbolu jako dzień poczęcia się ósmego mistrza świata. Ósmej nacji na futbolowym tronie. A skąd to było wiadomo? Ponieważ w najlepszym kwartecie znaleźli się Urugwajczycy, potomkowie dwukrotnych (1930, 1950) złotych medalistów, Niemcy – następcy trzykrotnych (1954, 1974, 1990) oraz nieutytułowane zespoły Hiszpanii i Holandii. A ponieważ one z półfinałowych batalii wyszły zwycięsko, już w tamtą środę można było rezerwować miejsce dla nowego kraju w rejestrze mistrzostw świata. Niedzielny finał Hiszpania-Holandia, rozegrany na stadionie Soccer City w Johannesburgu, był szóstym… dziewiczym finałem mistrzostw świata. Dziewiczym? Tak właśnie wtajemniczeni określają finały z obustronnym udziałem drużyn niemających na koncie mistrzowskiego tytułu. Dziewiczy musiał być zatem pierwszy finał, w roku 1930 (Urugwaj-Argentyna 4:2). Następne odbyły się w latach: 1934, 1954, 1958 i 1978. Dla Holendrów nie był to jednak premierowy finał. Na tym szczeblu przegrali w latach 1974 i 1978 (poprzedni dziewiczy), za rywali mając gospodarzy, zawodników RFN i Argentyny, co zadania na pewno nie ułatwiało. Za to Hiszpanie do meczu o złoto dotarli teraz dopiero po raz pierwszy, a do najlepszej czwórki globu – po aż 60-letniej przerwie! Aż się nie chce wierzyć w tak ubogi wcześniej dorobek „Czerwonej furii” – reprezentacji kraju o wspaniałych klubach, wspaniałych tradycjach, ogromnym zainteresowaniu kibiców i fantastycznej infrastrukturze. Ale „Mechaniczna pomarańcza” też ma wielkie zasługi dla futbolu. Holandia jest 12 razy mniejsza od Hiszpanii, ale spokojnie może się z nią równać pod względem tradycji, struktury i dokonań myśli zawodniczo-szkoleniowej, jak i szeroko pojętej kultury piłkarskiej. Mirosław Trzeciak, który jest równie dobrym komentatorem, jak był piłkarzem, pięknie to ujął: – Hiszpańska i holenderska to dwie wielkie kultury piłkarskie, ten finał im się po prostu należał! Ćwierćfinałowe przebudzenie Przed dwoma tygodniami na tych łamach apelowałem: „Obudź się, Europo!”. Po odpadnięciu w fazie grupowej aż siedmiu spośród 13 zespołów i trafieniu pozostałych sześciu na siebie w jednej ósmej, nasz kontynent na szczeblu ćwierćfinałowym miał tylko trzy ekipy, podczas gdy reszta świata pięć, w tym cztery z Ameryki Południowej. Jednak tam nastąpiły godziny prawdy. W każdym z trzech starć Europejczycy pokonali Latynosów! Holandia-Brazylia 2:1, Niemcy-Argentyna 4:0, Hiszpania-Paragwaj 1:0. Czwarte miejsce w półfinale obsadził Urugwaj, po pokonaniu (karnymi) Ghany, najlepszej drużyny Afryki. Sensacyjne, jakkolwiek by na to patrzeć, przedwczesne, odpadnięcie Brazylii i Argentyny dokooptowało do wnikliwie tu przed tygodniem omówionego duetu Cristiano Ronaldo (Portugalia) – Wayne Rooney (Anglia) jeszcze dwóch wielkich w teorii, a de facto upadających gwiazdorów. Poprzedzeni famą groźnych snajperów, obaj w sumie teraz na boiskach RPA bramek zdobyli… zero. Brazylijczyk Kaka to najlepszy piłkarz świata w podsumowaniu roku 2007, a Argentyńczyk Lionel Messi – roku 2009. Celebryt Ronaldo
Tagi:
Roman Hurkowski









