Faktyczni sprawcy krwawej niedzieli

Faktyczni sprawcy krwawej niedzieli

Ściągnięci z Gdańska esesmani wywołali w Bydgoszczy strzelaninę, w której zginęli polscy żołnierze Spośród niezliczonych aktów dywersji i prowokacji granicznych zaplanowanych i wyreżyserowanych z myślą o wojennym wrześniu 1939 r. przez aparat szefa policji i Służby Bezpieczeństwa, Heinricha Himmlera, w pamięci historycznej świata jako najgłośniejsza, bo spektakularna, pozostała prowokacja gliwicka. Chodzi o rzekomą napaść Polaków 31 sierpnia 1939 r. na przygraniczną niemiecką radiostację. Esesmani podrzucili wówczas pod bramę rozgłośni „dowód rzeczowy” – zwłoki członka Polonii spod Gliwic, Franciszka Honioka, pierwszą polską ofiarę wojny. Takich aktów dywersji, które miały świadczyć o awanturnictwie i agresji Polaków, wykonano w przeddzień września i w pierwszych dniach wojny kilkadziesiąt1. Największą jednak i najkrwawszą zarazem była dywersja w Bydgoszczy 3 i 4 września, kiedy to naziści usadowieni w kilku będących własnością niemiecką budynkach ostrzeliwali wycofujące się z frontu przez miasto jednostki wojska polskiego. Minister propagandy Joseph Goebbels wykorzystał to krwawe dla obu stron starcie, puszczając w obieg termin Bromberger Blutsonntag (krwawa niedziela bydgoska). Mówił o dokonanej przez Polaków masakrze niewinnej mniejszości niemieckiej – był to zarazem powód do zwielokrotnionego odwetu. Tyle tytułem wprowadzenia z myślą o młodym czytelniku. Największe wśród polskich historyków2 autorytety w omawianej materii, z prof. Włodzimierzem Jastrzębskim włącznie (o czym niżej), udokumentowały niemiecką dywersję. Z kolei powojenni renomowani historycy niemieccy w publikacjach o agresji na Polskę i okupacji unikali tematu bydgoskiego. Najwidoczniej nie chcieli się angażować – co zrozumiałe – ani po stronie ziomkowskiej, ani polskiej wersji krwawego zajścia. Goebbelsowskiej wykładni o niezawinionej masakrze Niemców bronili natomiast historycy mniej lub bardziej związani ze Związkiem Wypędzonych. Wieloletnią po obu stronach ciszę wokół tematu, naturalną z upływem dziesięcioleci, przerwała w roku 2003 rozmowa „Gazety Wyborczej” z prof. Jastrzębskim3, bo ten, nie oferując opinii publicznej żadnych nowych źródeł, raptem o 180 stopni zmienił front w stosunku do własnych publikacji i przyjął w rozmowie niemiecko-przesiedleńczą tezę o masakrze, wywołanej odruchami paniki bydgoskich Polaków. W świecie naukowym jest chyba czymś wyjątkowym, by mając do dyspozycji tylko tę samą bazę źródłową, wyciągać z niej po kilku latach diametralnie odmienne wnioski. Wolta ta wywołała burzę polemiczną, bo przecież fakt niemieckiej dywersji nie podlega najmniejszej wątpliwości. Wystarczy przypomnieć jeden koronny dowód, pisane na gorąco 3 i 4 września meldunki, raporty, opinie dowódców jednostek 15. Dywizji Piechoty Armii „Pomorze” kierowane do sztabu dywizji. Te zgodne meldunki mówiące o ostrzeliwaniu polskiego wojska spoczywają przecież w Centralnym Archiwum Wojska w Rembertowie i w Instytucie Polskim oraz Muzeum im. gen. Władysława Sikorskiego w Londynie4. Przecież to nie Polacy strzelali do polskiego wojska, a padło tam od kul niemieckich kilkudziesięciu żołnierzy. Niemców zginęło ok. 350. Z meldunkami przekazywanymi wówczas na gorąco korespondują ponadto relacje licznych wojskowych, składane już po wojnie, nieuzgadniane przecież z autorami wcześniejszych wojennych raportów. Również same raporty wojenne stanowiły dla zeznających po wojnie terra incognita. Günter Schubert, pierwszy i jedyny dotychczas Niemiec (były korespondent publicznej telewizji niemieckiej w Polsce, historyk) podpisał się w całej rozciągłości pod konkluzją o niemieckiej dywersji, ustalając dodatkowo, że również w zeznaniach niektórych polskich wojskowych przed sądami hitlerowskimi jest mowa o strzelaniu do polskiego wojska5. Czyż trzeba jeszcze dalszych dowodów, że mieliśmy do czynienia z niemiecką dywersją? Ostatnie wywody prof. Jastrzębskiego, zbieżne z ziomkowskimi, trzeba więc uznać za wypadek przy pracy. Dyskusje, dociekania i spory mogą dotyczyć jedynie pytania, czy dywersja była spontanicznym wyczynem bydgoskich folksdojczów, czy też precyzyjnie wykoncypowaną i wyreżyserowaną akcją aparatu Himmlera z Berlina, także via Gdańsk i Królewiec. Za tą ostatnią możliwością przemawia szereg niebagatelnych poszlak, które – niewykorzystane przez naszych historyków – stawiają kropkę nad i, czyniąc zbędnymi dalsze dywagacje, jacy Niemcy byli sprawcami. Dlatego te poszlaki upubliczniam. Odwołajmy się przede wszystkim do logiki. Dlaczego akurat bezsprzecznie największą antypolską dywersję Berlin miałby puścić samopas, by w dodatku siłą rzeczy zostać zaskoczonym spontaniczną akcją miejscowych folksdojczów? Nie jesteśmy jednak zdani tylko na logikę. Już podczas sesji naukowej w Bydgoszczy 14 marca 1997 r., poświęconej krwawej niedzieli

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 35/2005

Kategorie: Historia