Fałszywe szkoły językowe

Błyskawiczne metody, dyplomy, których nikt nie honoruje, podszywanie się pod znane instytucje Szkoły językowe walczą o klientów. „Nauka do pięciu razy szybciej”, „potwierdzone na piśmie”, „100% skuteczności” i „zwrot pieniędzy po zdaniu egzaminu” – wabią rozwieszane na przystankach autobusowych różnokolorowe ulotki. „Nie musisz chodzić do szkoły, a i tak nauczysz się więcej” – w ten sposób reklamuje się kurs, po którym ponoć nie trzeba martwić się o maturę. Inną metodą przyciągnięcia klientów jest powoływanie się na zagranicznych specjalistów. „Potwierdzone przez…” i tu pada nazwisko profesora, o którym nikt nigdy nie słyszał. Oczywiście, profesor nosi obco brzmiące nazwisko. Nie brakuje też zwyczajnych oszustów. – Nie podpisywałam żadnej umowy o pracę. Pieniądze dostaję prosto do ręki. To firma krzak. A native speakerzy? To zwykli przyjezdni z Anglii, którzy chcą sobie dorobić – twierdzi nauczycielka jednej z warszawskich szkół językowych. Nie podaje nazwiska. Boi się, że straci pracę. W kuratorium, bezpośrednio kontrolującym kursy językowe, praca wielu ośrodków budzi spore wątpliwości. – Niektóre placówki nie dopełniają obowiązku zgłaszania w wydziałach edukacji starostw powiatowych zmian powstałych już po wpisie do ewidencji – mówi Wiesława Wodzicka, wizytator z mazowieckiego kuratorium. Co to oznacza? Bywa, że szkoła zwalnia pracowników i zatrudnia nowych, tańszych. Nie zawsze anglistów, rzadko z wykształceniem pedagogicznym. Zdarza się też, że szkoła zmienia siedzibę na gorszą. Kuratorium dowiaduje się o tym ostatnie. Zabawa w ciuciubabkę Przynętą na spragnionych wiedzy jest już sama nazwa. Szkoła językowa sugeruje, że można w niej nauczyć się więcej niż na zwykłym kursie. Na przykład uzyskać gruntowne przygotowanie do matury. – Bzdura! – zaprzecza Zbigniew Komola z mazowieckiego kuratorium. – To są placówki pozaszkolne i nie mają obowiązku realizacji podstaw programowych ani standardów egzaminacyjnych. Bazują wyłącznie na własnych programach. – Kiedyś udawałam, że chcę się zapisać do jednej z tych nowych szkół. Przez telefon dowiedziałam się, że niezależnie od poziomu znajomości języka zostanę zapisana do grupy kojarzeniowej. Nikt jednak nie potrafił mi wytłumaczyć, co to oznacza. Wszystkiego miałam dowiedzieć się na miejscu – mówi Katarzyna Pisera ze Szkoły Języków Obcych Empik. I dodaje: – Na to właśnie liczą pseudonowoczesne kursy: wabią klientów na wszystkie możliwe sposoby i nie myślą, co będzie dalej. Są bezwzględne w walce o klienta. W tej konkurencji nie ma metod niedozwolonych. Od dwóch lat działa na rynku piracka szkoła językowa – wierna kopia Cambridge School of English. Posługuje się tą samą nazwą i logo. – Dzwonią do nas ludzie i skarżą się, że spodziewali się po nas czegoś więcej. Mamy już dość ciągłego tłumaczenia, że to nie my – opowiada Marzena Siemplewska z Cambridge. Do British Council telefonują byli uczniowie z informacją, że w ich okolicy właśnie otwarto filię tej instytucji. – Krew nas zalewa, gdy docierają do nas podobne nowinki. Ile można powtarzać, że swoją siedzibę mamy w Warszawie i nie organizujemy ośrodków regionalnych? – denerwuje się Alicja Bugajło z British Council. Bywa, że gdy klient zapisze się na kurs, nikt się już nim nie interesuje. Czar pryska po dwóch, trzech lekcjach. Wtedy przeważnie jest jednak za późno, żeby się wycofać. Zwrot pieniędzy? Nie ma takiego terminu. A prywatny kurs angielskiego to spory wydatek. Opłaty za semestr wahają się od 700 do prawie 2000 zł. Alicja Bugajło wyjaśnia: – U nas kurs nie jest tani i dlatego zgadzamy się, aby nasi stali klienci płacili w ratach. Nie każdego stać od razu na wyłożenie kilku tysięcy zł. W Empiku do tej pory można było płacić za kurs maksymalnie w sześciu ratach. – Od przyszłego roku chcemy jeszcze bardziej rozbić opłaty – dodaje Katarzyna Pisera – wszystko po to, aby ludzi stać było na naukę języka. Przy jednorazowych opłatach, chociaż to 10% taniej, stracilibyśmy połowę klientów. Kursy oferujące nowoczesne metody nauki nie są tak wyrozumiałe. Tutaj całą kwotę trzeba wyłożyć już na pierwszych zajęciach. Ciąganie za język Zdaniem Alicji Bugajło z British Council, oferty „akademii szybkiej nauki” to zwykłe naciąganie: – Gdyby faktycznie można było uczyć się cztery-pięć razy szybciej, większość z nas mówiłaby płynnie po angielsku czy niemiecku. Ale tak nie jest. Nie wierzę

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 17/2002, 2002

Kategorie: Oświata