Filmowa szkoła przetrwania

Filmowa szkoła przetrwania

W jednej ze scen „Ogniomistrza Kalenia” wiele godzin wisiałem przywiązany za nogi do stropu, biegałem też po lodzie i śniegu boso Nie będziemy w stanie porozmawiać nawet o większości twoich ról filmowych… – Rzeczywiście, to się chyba nie uda, bo wiele z nich jest teraz dla mnie tylko hasłem, jednym z punktów na długiej liście, a w pamięci zostało niewiele. Ale o „Ogniomistrzu Kaleniu” musisz mi opowiedzieć. (…) – Parę dni temu obejrzałem sobie w telewizji „Kalenia”. I dziwiłem się samemu sobie, bo mnie autentycznie wzruszył. To jest jednak rola, którą bardzo cenię. Z początku miał ją zagrać Mariusz Dmochowski. Po zdjęciach próbnych, w których wziąłem udział i ja, stwierdzono, że Dmochowski był lepiej zbudowany i widz łatwiej by mu uwierzył, że jest fizycznie zdolny przetrwać te wszystkie ciężkie przejścia Kalenia. Najpierw Petelski [reżyser – przyp. red.] zadzwonił i poinformował mnie, że rolę daje Dmochowskiemu, a potem zadzwonił kierownik produkcji z decyzją, że zagram jednak ja. Czemu nie zagrał Dmochowski – nie wiem. Być może nie puszczono go z teatru na zdjęcia? W pierwszej wersji scenariusza Kaleń miał przeżyć i – posiwiały i postarzały – ruszyć na ziemie zachodnie, by tam budować socjalizm. Skłóciłem się wtedy z Petelskim, bo od początku uważałem, że Kaleń musi zginąć. Nie może być tak łatwo i miło, nie mogło się to skończyć tak szczęśliwie. Taka wersja była po prostu nieprawdopodobna, choć zgodna z ówczesną komunistyczną modą filmową – i dlatego Petelski chciał ją realizować. Jednak poparła mnie wtedy Ewa Petelska, z którą łatwiej mi się współpracowało, i w końcu stało się tak, jak proponowałem. „Kalenia” kręciliśmy strasznie dawno temu, bo w 1960 r. Pracę nad tym filmem wspominam jako niesamowitą przygodę i wielkie wyzwanie fizyczne; to była dla mnie taka filmowa szkoła przetrwania. Film został bardzo dobrze oceniony, więc moje poświęcenie na coś się jednak zdało. W scenie, gdy Kaleń ucieka od banderowców, musiałem biegać po śniegu i lodzie na bosaka. I nie było w tym żadnych tricków, wszystko było autentyczne. Scenę tę kręciliśmy dość wysoko w górach, bo niżej nie było śniegu, na prawie 20-stopniowym mrozie przez blisko pięć godzin. Ekipa techniczna musiała sama wnosić na górę potwornie ciężki filmowy ekwipunek, ponieważ tak wysoko konie nie mogły podejść. A na dodatek wtedy było tam jeszcze absolutne pustkowie i nie było chałupy, w której można by się ogrzać. Koledzy zmarznięci, ale w kożuchach i butach, a ja w samej koszuli, cienkich portkach i boso. Musiałem jednak jakoś dać radę, a że byłem bardzo młody, to chorób specjalnie się nie bałem. Przygotowywałem się do tej sceny solidnie, hartując się w następujący sposób: w Baligrodzie, gdzie nas zakwaterowano, w nocy wyskakiwałem na dwór w samych slipkach i najpierw nacierałem się mocno śniegiem, potem robiłem na śniegu „orła”, a na koniec pędziłem pod lodowaty prysznic. W trakcie kręcenia wciąż nacierano mi stopy spirytusem i smarowano tłuszczem, jednak mimo to mi drętwiały. Ta scena stała się bardzo znana i ludzie nie mogli wyjść ze zdumienia, jak to się stało, że nie zachorowałem. Nie miałem nawet kataru, a i nóg też jakoś udało mi się nie odmrozić. Złościło mnie tylko to, że gdy ja biegałem boso, ekipa otulała się kożuchami i w kółko przytupywała, żeby się rozgrzać. Krzyczałem wtedy, żeby nie tupali, bo mi się jeszcze zimniej od tego robi. W jednej ze scen wiele godzin wisiałem przywiązany za nogi do stropu. Dyndałem pod sufitem, a lina, do której byłem przywiązany, skrzypiała. To było autentyczne. Wielokrotnie powtarzano ujęcia, bo coś im się psuło, coś „blikowało” i Jahoda [Mieczysław, operator – przyp. red.] mówił: „Oj, przepraszam, Wiesiu, ale coś mi tu nie wychodzi”. Wisiałem więc i ani ja, ani nikt z ekipy nie przejmował się wtedy, że mogę spaść, że polecę łbem w dół te parę metrów. Postać Kalenia jest bardzo ciekawa, nieschematyczna, ale ogromnie ludzka i przez to bogata. Kaleń z wesołka zmienia się w bohatera. Z jednej strony filut i kawalarz, żołnierz ciągle na bakier z dyscypliną, a z drugiej, jak przychodzi co do czego, w momencie śmiertelnego zagrożenia zdobywa się na akty autentycznej odwagi. Granie takich postaci to trudne zadanie, ale i niesamowita satysfakcja. Być coraz to innym, odtwarzać ludzi złożonych, pełnych sprzeczności, wieloznacznych, a nie papierowych, płaskich, to jest chyba marzenie każdego aktora. Parę lat później, kiedy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2015, 30/2015

Kategorie: Kultura