General Motors tonie

General Motors tonie

Największy koncern samochodowy świata stanął w obliczu bankructwa Przez dziesięciolecia był tytanem wśród samochodowych koncernów. Teraz coraz bardziej przypomina „Titanica”. Jak napisał brytyjski magazyn „The Economist”, General Motors – wciąż największy producent aut na świece – z bulgotem nabiera wody. Wraz z nim tonie amerykańskie marzenie o dostatnim życiu pracowników z klasy średniej. Prezes GM, Rick Wagoner, w przesłaniu do załogi zapewniał, że firma nie zamierza ogłosić niewypłacalności. Ale finansiści z Wall Street pozostają sceptyczni. Według ocen analityków z Bank of America, prawdopodobieństwo, że samochodowy gigant zbankrutuje w ciągu najbliższych dwóch lat, wynosi 40%. Amerykanie już zakładają się, kiedy nastąpi plajta. W 1960 r. „The General”, jak mieszkańcy USA z dumą nazywają koncern z Detroit, produkował ponad połowę aut i ciężarówek kupowanych w Stanach Zjednoczonych, obecnie – niespełna jedną czwartą. W bieżącym roku firma przyniosła prawie 4 mld dol. strat. Wartość rynkowa GM oceniana jest tylko na 12 mld dol. Dla porównania wartość sieci marketów Wal-Mart to 204 mld, a przeglądarki internetowej Google – 112 mld. 21 listopada prezes Wagoner ogłosił radykalne kroki, mające zmniejszyć koszty i produkcję. Do 2008 r. firma zamierza zwolnić 30 tys. spośród 325 tys. pracowników w Ameryce Północnej i zamknąć dziewięć fabryk produkcyjnych oraz trzy zakłady serwisowe i części zamiennych. Może to oznaczać likwidację ogółem 98 tys. miejsc pracy – kiedy staną fabryki, upadną także zakłady dostawcze. Koncern zamierza zmniejszyć produkcję o milion samochodów rocznie, po tym jak od 2002 r. zmniejszono ją w podobnej skali. Dyrektorzy GM mają nadzieję zredukować w ten sposób koszty o 7 mld dol. Spodziewano się wprawdzie przedsięwzięć oszczędnościowych, ale nie aż w takim zakresie. Plan Wagonera nie zrobił na Wall Street wielkiego wrażenia. Kurs akcji GM jest najniższy od 18 lat. Eksperci zdają sobie sprawę, że nawet jeśli firma zamknie 12 zakładów i zlikwiduje ponad 9% miejsc pracy, i tak będzie produkować więcej samochodów, niż jest w stanie sprzedać na amerykańskim rynku. Zdaniem analityków, GM powinien nie tylko zatrzymywać taśmy montażowe, lecz przede wszystkim pozyskiwać nowych klientów, a nie będzie to łatwe. General Motors, produkujący tak sławne auta jak Buick, Cadillac czy Chevrolet, przez lata korzystał ze znakomitej koniunktury. Rząd budował autostrady, paliwo było tanie, konkurencja słaba, a patriotycznie nastawieni obywatele kupowali przede wszystkim amerykańskie pojazdy. Doprowadziło to do rozkwitu przemysłu samochodowego w USA. W 1914 r. Henry Ford płacił swoim pracownikom 5 dol. za godzinę, ale po II wojnie światowej rosnące w siłę koncerny mogły zaoferować załogom nie tylko płace sięgające 30 dol. za godzinę, lecz także, co może było ważniejsze, pokrywały koszty opieki zdrowotnej i zapewniały hojne emerytury. W Stanach Zjednoczonych nie ma narodowego systemu ubezpieczeń zdrowotnych, a więc zatrudnieni w fabrykach GM czy Forda uchodzili za uprzywilejowanych. Wokół zakładów samochodowych powstawały dostatnie dzielnice. „Kiedy przyszedłem do GM w 1977 r., wydawało mi się, że trafiłem do nieba. Dostałem pensję ponad dwa razy większą niż ta, jaką miałem w supermarkecie. Mogłem sprawić sobie nowego chevroleta, w końcu kupiłem dom nad jeziorem”, opowiada 49-letni Jerry Roy z Flint w stanie Michigan. Obecnie pracuje w Delphi, niewypłacalnej fabryce części zamiennych, której GM pozbył się w 1999 r. Cztery pokolenia rodziny Royów dobrze zarabiały u „Generała”. Dla Geralda Roya, ojca Jerry’ego, lata 50. i 60. były złotą erą, w której wszystko wydawało się możliwe. „W należących do GM zakładach Delco były trzy zmiany, robota trwała 24 godziny na dobę, kiedy wchodziliśmy do fabryki, pracowało tam tylu ludzi, że trudno było się przecisnąć”. Pracę, której zazdrościli inni, przekazywano niemalże z ojca na syna. Te czasy prosperity jednak minęły, zapewne bezpowrotnie. „We Flint, tam gdzie kiedyś były fabryki samochodów, teraz są tylko parkingi”, żali się Jerry Roy. Larry Matthews, pracownik fabryki Delphi we Flint, obawia się, że nie będzie już mógł pokrywać kosztów studiów syna: „Zadzwonię do chłopaka i powiem, żeby wracał do domu. Nasi dyrektorzy z pewnością nie muszą tego mówić

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 49/2005

Kategorie: Świat