Głos nie taki silny

Głos nie taki silny

Skrajna prawica w Hiszpanii tym razem nie stworzy rządu. Ale jej śmierci też nie można jeszcze ogłaszać

Przez pierwsze 48 godzin było sensacyjnie. Wprawdzie na czele znalazła się zgodnie z przewidywaniami prawicowa Partia Ludowa (Partido Popular – PP), a zdobyte przez nią 33,1% poparcia też pokrywało się mniej więcej z sondażowymi szacunkami z ostatnich kilku tygodni, dalej jednak zrobiło się nerwowo, bo choć zgadzały się miejsca, to procenty i liczby mandatów wydawały się wyjęte z wyborów przeprowadzonych w innych czasach. A na pewno nie w rozpalonym roku 2023, w którym cały Stary Kontynent brunatnieje.

Zaraz za ludowcami uplasowali się współrządzący Hiszpanią od 2019 r. socjaliści z Partido Socialista Obrero Español (PSOE), ale ich wynik przebił sondażowy sufit. 31,7% poparcia, o 6-7 pkt proc. więcej, niż przewidywały badania opinii, i aż 121 mandatów w 350-osobowej Izbie Deputowanych. To rezultaty lepsze niż w poprzednich wyborach, w których przecież sięgnęli po władzę.

Trzecie miejsce i następna sensacja – zajęła je skrajnie prawicowa formacja Vox, z zaledwie 12,4% głosów, o muśnięcie (0,1%) wyprzedzając lewicową koalicję Sumar. Radykałowie stracili więc wobec przewidywań jakieś 4 pkt proc., ich stan posiadania w Kortezach zmniejsza się aż o 19 mandatów. Europa bierze głęboki oddech, ale Hiszpania szarpie się w konwulsjach, bo potrzebnej do rządzenia większości 176 głosów nie ma nikt. Zaczyna się liczenie szabel i liczenie na cud.

Mariaże nierealne

Tyle nakreślenia sytuacji z 23 lipca, niezbędnego, żeby zrozumieć, w którym miejscu znajduje się w tej chwili hiszpańska polityka. Od tego czasu trwają gorączkowe negocjacje. Zarówno lider PSOE premier Pedro Sánchez, jak i nowy szef ludowców Alberto Núñez Feijóo próbują się zorientować, czy ich formacje mają szanse na stworzenie nowego rządu. Pierwszeństwo w rozmowach z królem Filipem VI, decydującym formalnie o powierzeniu misji stworzenia gabinetu, ma Feijóo, ale jego możliwości są marginalne, bo w koalicję może wejść tylko z Vox. W sumie prawica skrajna i mniej skrajna miałaby 170 deputowanych – ciągle za mało. Z czysto matematycznego punktu widzenia wystarczyłoby przekonać do mariażu którąkolwiek z okruszkowych partii regionalnych, które w lipcu weszły do parlamentu: Republikańską Lewicę Katalonii (Esquerra Republicana de Catalunya – ERC) lub tamtejszych separatystów z Junts, bo obie formacje mają po siedmiu deputowanych. Albo Basków z EH Bildu, których w Kortezach reprezentować będzie sześć osób.

Na papierze by się zgadzało, ale w praktyce to małżeństwa kompletnie nierealne. ERC, Junts i EH Bildu to ugrupowania otwarcie separatystyczne, ci ostatni przez dekady byli politycznym skrzydłem ETA, baskijskiej organizacji terrorystycznej walczącej właściwie z każdą prawicową władzą w Madrycie. EH Bildu nigdy za konszachty z ETA nie przeprosiło, mało tego – w przeprowadzonych 28 maja wyborach samorządowych wystawiło początkowo na swoich listach 44 kandydatów mających na koncie wyroki skazujące za działalność terrorystyczną, w tym siedmiu za morderstwo. Ruch ten wywołał szok w całej Hiszpanii, pod naporem oburzenia rodzin ofiar siódemkę morderców wycofano, ale niesmak pozostał. Zadyma wokół EH Bildu nakręciła kampanię, a potem samorządowy sukces Vox. Lider partii Santiago Abascal sam jest Baskiem, jego ojciec i dziadek, lokalni politycy PP, kilkakrotnie byli brani na cel przez bojowników z ETA. Jeśli dodać do tego fakt, że terytorialna jedność Hiszpanii i osłabienie separatyzmów jest drugim najsilniejszym argumentem wpływającym na decyzje wyborcze elektoratu Vox (pierwszy czynnik to niechęć do feminizmu), widać, że koalicji z prawicą i regionalistami być nie mogło.

Dlatego pomimo porażki w tej chwili faworytem do fotela premiera ponownie staje się Pedro Sánchez. Głosy jego partii w połączeniu z mandatami Sumar – nowego wcielenia Podemos, lewicowej koalicji ponad 20 mniejszych partii, ruchów miejskich i kampanii społecznej – dają razem 152 reprezentantów w parlamencie. Organicznej pracy u podstaw jest tu więc do zrobienia znacznie więcej, bo nawet wsparcie od Junts, ERC i EH Bildu nie da większości. Trzeba by przekonać jeszcze mającą pięć głosów Baskijską Partię Nacjonalistyczną (Partido Nacionalista Vasco – PNV).

Co poszło nie tak?

Przed zejściem na niższy poziom hiszpańskiej polityki i dalszymi spekulacjami o możliwości paktu pomiędzy Sánchezem a partiami z Navarry, Wysp Kanaryjskich i Galicii trzeba jeszcze raz spojrzeć w górę tabeli. I zastanowić się, dlaczego mimo niemal pewnego sukcesu i miejsca w rządzie jako młodszy brat PP skrajni prawicowcy z Vox znów znajdą się w opozycji. Wszystko przecież wskazywało, że tym razem lewica się nie obroni, zagrożenie z prawej strony jest zbyt silne, a ta część elektoratu bardzo zwarta. Próba generalna w majowych wyborach samorządowych wyszła doskonale, Vox współrządzi z PP w czterech regionalnych parlamentach, a w dwóch pozostałych stabilizuje władzę ludowców, głosując z nimi bez formalnej umowy koalicyjnej. Łącznie ludzie Abascala zgarnęli 7,2% wszystkich miejsc w samorządach, dostali się do władz 25 miast o liczbie mieszkańców przekraczającej 30 tys., a perłą w koronie stało się wejście do rządu w Walencji – jednym z najbogatszych regionów, w którym mieszka co dziesiąty Hiszpan. Wydawało się, że fala rośnie i zaraz przykryje całą Hiszpanię.

Co więc poszło nie tak? Hipotez jest kilka, tę najbardziej prawdopodobną poznamy pewnie za parę miesięcy, kiedy pojawią się już dokładne badania elektoratów i pogłębione analizy politologiczne. Można jednak przedstawić co najmniej trzy czynniki, które mogły wpłynąć na mniejszą liczbę mandatów dla Vox.

Pierwszym, lansowanym zwłaszcza przez zachodnioeuropejskie media, jest pamięć zbiorowa. Szeroko rozpisywał się o tym chociażby brytyjski tygodnik „The Economist”, tezę tę głosił również południowoeuropejski korespondent „New York Timesa” Jason Horowitz. Chodzi o społeczny strach przed nacjonalizmem, zwłaszcza wśród starszych głosujących, pamiętających czasy upadłej dopiero w 1975 r. dyktatury gen. Francisca Franco oraz pierwsze lata demokracji, naznaczone próbami zamachu stanu i sprzężeniem zwrotnym w postaci terroru separatystów. Abascal i jego ekipa przesadzili z wymachiwaniem hiszpańskimi flagami i krzyczeniem o jednym narodzie, jednym języku i jednej religii. To jednak teza trochę problematyczna, bo przynajmniej na razie trudno ją udowodnić, poprzeć danymi.

Argument o lęku starszych Hiszpanów niewiele ma też wspólnego z samym głosowaniem na Vox, partię popularną zwłaszcza w młodszym elektoracie, głównie wśród mężczyzn. Dla nich temat dyktatury jest odległym mirażem, żyją tym, co zdominowało dzisiejszą debatę publiczną, a są to Unia Europejska, podatki, migranci, seksualność i tożsamość płciowa. Co najwyżej widmo frankizmu mogło się przełożyć na mobilizację po stronie socjalistów i więcej głosów na PSOE, co owszem, Vox osłabiło, ale pośrednio.

Drugi powód dotyczy kwestii katalońskiej i tutaj akurat jest czym się podeprzeć. Formacja Vox wyrosła bowiem na antagonizmie wobec katalońskich separatystów, którzy w 2017 r. przeprowadzili niezgodne z hiszpańską konstytucją referendum niepodległościowe, wskutek czego w Barcelonie wybuchły potężne zamieszki, a kraj rozchwiał się politycznie jak nigdy wcześniej. Do jego rozpadu oczywiście nie doszło, ale następstwa buntu były nie bez znaczenia. Sánchezowi zarzucano, że był zbyt miękki wobec separatystów, a prawica atakowała go za stwarzanie zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego.

Czym przyciągnąć wyborców

Krytyka wezbrała, gdy w 2020 r. wyszło na jaw, że w katalońskie referendum zamieszani byli Rosjanie, którzy działali w Barcelonie propagandowo i oferowali wsparcie wojskowe (10 tys. żołnierzy, prawdopodobnie z jednej z podległych Kremlowi grup najemników) oraz finansowe (500 mld dol. pomocy dla suwerennej Katalonii). Santiago Abascal obiecywał wtedy, że jeśli on i Vox dojdą do władzy, separatystów wszelkiej maści stłamszą przy użyciu „wszystkich niezbędnych narzędzi”. I rzeczywiście wtedy to działało. Analizy elektoratów pokazywały, że jedność terytorialna i zachowanie dominującego statusu języka kastylijskiego są magnesem dla nowych wyborców i członków, a tych ostatnich od 2018 r. przybyło 40 tys. Lub, patrząc inaczej – przez ostatnie pięć lat liczba zarejestrowanych w Vox działaczy wzrosła trzykrotnie.

Dlatego wyciszenie problemów z Katalonią przełożyło się w naturalny sposób na obniżenie temperatury sporu politycznego i mniejsze zainteresowanie ekipą Abascala. Badania z ostatnich lat, zwłaszcza artykuł zespołu pod przewodnictwem politologa Rodriga Ramisa Moyana z Uniwersytetu w Kordobie, pokazały, że pierwszeństwo w przyciąganiu wyborców do Vox przejęły kwestie tożsamości płciowej. Najsilniejsza jest współzależność pomiędzy głosowaniem na Abascala a zgadzaniem się z tezą, że feminizm i prawa kobiet poszły w Hiszpanii za daleko. Wynik dla korelacji tych dwóch zmiennych wynosi ponad 0,9, co w badaniach politologicznych praktycznie się nie zdarza.

Partia hiszpańskiej jedności narodowej stała się więc partią hiszpańskiej męskości. I tu najprawdopodobniej prawica przeszarżowała. Nie doceniła tempa liberalizowania się Hiszpanii, a próby zmiany lokalnych legislacji (m.in. w Walencji) dotyczącej przemocy domowej na taką, która mniej jednoznacznie mówi o kobiecej krzywdzie, wzbudziły retorsje ze strony feministycznej lewicy. Pokrzykiwanie o „kobietach zbyt brzydkich, by zostały zgwałcone” – to było za dużo nawet dla tych, dla których Hiszpania wolna od separatyzmów jest sprawą najważniejszą.

Z tym wiąże się trzeci czynnik, który mógł uratować socjalistów i osłabić Vox, czyli znalezienie kozła ofiarnego na lewicy. Jednym z najbardziej kontrowersyjnych momentów poprzedniej kadencji było bowiem zaprezentowanie w lutym ub.r. przez szefową ministerstwa ds. równości Irene Montero, działaczkę Podemos, czyli koalicjanta PSOE, ustawy nowelizującej Kodeks karny, znanej później pod hasłem „tylko tak oznacza tak”. Po jej uchwaleniu każdy stosunek seksualny bez wyraźnie zakomunikowanej zgody partnerów był uznawany za równy gwałtowi, z takimi samymi konsekwencjami prawnymi.

Na pierwszy rzut oka wygląda to na rozwiązanie postępowe, które ruchy feministyczne powinny przyjąć z entuzjazmem. Szybko jednak okazało się, że w akcie prawnym, z którego Montero i całe Podemos byli niesłychanie dumni, ukryta jest bomba. Ponieważ w Hiszpanii nowelizacje prawa działają wstecz, ustawa de facto stworzyła jedną ramę prawną w miejsce dwóch istniejących. Wcześniej ci, którzy zostali skazani za przemoc seksualną zakończoną penetracją, mogli iść do więzienia na 6-12 lat, a skazani za molestowanie zakończone penetracją – na 4-10 lat. Teraz wszystko wrzucono do jednego worka, wskutek czego więźniowie w całej Hiszpanii masowo pisali do sędziów o ponowny proces i złagodzenie wyroków. Prawie 500 otrzymało skrócenie kary, co wywołało falę krytyki pod adresem rządu ze strony organizacji feministycznych.

Na lewicy zaczął się typowy dla europejskich partii lewicowych wyścig o to, kto jest moralnie czystszy, ma szlachetniejsze intencje i jest bardziej progresywny w swoich działaniach. Ustawa była potem jeszcze zmieniana, ale mleko się rozlało, kryzys był gigantyczny, nie tylko wizerunkowy – koalicja PSOE-Podemos trzeszczała. Ostatecznie zwycięsko z tej wojenki wyszedł Sánchez, pomyje wylały się na głowę Montero, Podemos przeszło rebranding i już pod szyldem Sumar postawiło na wicepremier Yolandę Díaz jako lokomotywę wyborczą. Dzięki temu ruchowi, co w podcaście „Financial Timesa” „The Rachman Review” wyjaśniał madrycki politolog Pablo Simón, PSOE zachowało rząd dusz na lewicy i przede wszystkim wizerunek partii, która jest antytezą toksycznej męskości spod znaku Vox.

Przed socjalistami jeszcze długa droga, żeby dogadać się z mniejszymi partiami. Trudne do przetrawienia może być zwłaszcza żądanie amnestii dla twórców referendum z 2017 r., wysunięte jako warunek brzegowy przez Junts. Jeśli Sánchezowi też się nie uda, Hiszpanię czekają kolejne wybory, pod koniec grudnia. Tę sytuację warto obserwować, bo z jednej strony nadspodziewanie dobry wynik PSOE daje nadzieję na odparcie skrajnie prawicowej ofensywy, z drugiej – spór z Podemos pokazuje, że lewica musi się nauczyć wewnętrznej spójności i dyscypliny, której partie takie jak Vox mają nieporównywalnie więcej. Przewagę ma zatem Sánchez, ale piłka wciąż jest w grze.

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Fot. AFP/East News

Wydanie: 2023, 35/2023

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy