Doskonale rozumiem, że pojawiają się głosy ludzi chcących odebrać polityczny wymiar próbie samospalenia, którą podjął 54-letni pan Piotr z Niepołomic (w chwili, kiedy piszę ten tekst, przebywa wciąż w stanie krytycznym w szpitalu, rokowań nie znamy). Chcemy odsunąć się na bezpieczną odległość od tego ognia, który rozbłysnął w środku Warszawy, w środku dnia, w środku naszych codziennych krzątanin, konfliktów, sporów, interesów, który wtargnął na chwilę w nasze życie. Pojawił się i zażądał reakcji, odzewu, przebudzenia. Człowiek, który stał się płonącym znakiem zapytania, płomieniem sprzeciwu, bezpardonowo na zapisanych ulotkach oczekuje od nas właściwie jednego – niezmilczenia jego czynu. Jego ofiary. Jego skrajnej, granicznej determinacji. Jego, tak czy inaczej – odejścia, zniknięcia niewidzialnego dotąd człowieka obywatela. I zapada cisza. I pojawia się bluzg ministra i jego oskarżonego świata. Ale to reakcja znana, właściwie oczywista, samoobronna w swojej ordynarnej odsłonie – bo akt wymagałby taktownego milczenia, refleksji, zatrzymania. Łatwiej, szybciej stygmatyzować sprawcę czynu. To nie dziwi. Ale równocześnie huczy milczenie świata, który współdzieli poglądy, ocenę polityczną dzisiejszej Polski z panem Piotrem z Niepołomic (nawet już sam sposób przedstawiania go, bez nazwiska, imieniem i miastem, jako drzewiej bywało, czyni ten akt jakby dawnym i odległym, dobiegającym skądś z archaicznej historii), który pod każdym słowem jego jasnego, spokojnie napisanego manifestu mógłby się podpisać, który tymi frazami żyje od co najmniej dwóch lat, który je zmonetyzował i który mobilizuje aktywność społeczną w imię tej wolności, jakiej zabrakło w świecie przeżywanym przez niepołomiczanina. Zastygł w milczeniu świat mediów antypisowskich, liberalno-demokratycznych, „opozycyjnych” – cokolwiek miałoby to znaczyć. Zamilkł świat polityczny – którego istotą funkcjonowania jest nieustanne gadanie, komentowanie, mizdrzące się mądrowanie. Ta cisza nie przyszła z szacunku, zrodziła ją bezradność wobec dramatu, którego nie skomentuje zawodowy interpretator, szybkomyślący ekspert od wszystkiego. Takie wydarzenie wysadza z siodła media, które nawykowo tłoczą nam w głowy codziennie tysiące nieznaczących historyjek, ich namiastek, symulacji, fikcji i fałszerstw. A teraz odwrócony wzrok, zaciśnięte usta, wyłączona kamera, schowany mikrofon, opuszczona klawiatura. Bo w naszej kulturze samospalenie nie jest „popularne”, dobrze widziane, akceptowalne, bo reakcja jest nadmiarowa, histeryczna, bo przecież z powodu polityki „normalny” człowiek nie robi „takich rzeczy”. Bo szacunek dla życia od poczęcia do momentu tuż przed samospaleniem. Bo pewnie wariat, szaleniec, bo depresja, nie spadek nastroju, bo irracjonalność. Bronimy się z całych sił przed wymową skrajnego protestu, bo za wcześnie, bo nie teraz, bo dla ważniejszych spraw są zarezerwowane głodówki, a co dopiero niedopuszczalne próby odebrania sobie życia w nieosobistej sprawie. Nie tak się walczy o lepszą Polskę, o postulaty polityczne – rozlega się w mieście, które w samopalnej ofierze oddało ponad 200 tys. ludzkich istnień w imię politycznej idei. I „nie odbierajmy tego politycznie”, choć jaśniej już nie można było napisać, że to akt politycznej determinacji i niezgody. Lepiej wiemy, że tak nie wolno myśleć, że niedopuszczalna jest taka reakcja, że nie możemy jej potraktować śmiertelnie poważnie, bo oznaczałoby to, że coś jest nie tak z naszymi reakcjami, naszą aktywnością, naszym zaangażowaniem lub raczej jego brakiem. Większość ludzi nigdy by na taki pomysł nawet nie wpadła, dlatego pozbawmy pana Piotra prawa do wykrzyczenia prawdziwego, realnego bólu. Nie widzę, nie słyszę, czyli tego nie ma. Bądźmy wyważeni, przewidywalni, opanowani do tego stopnia, żeby uznać, że nic się nie stało. Tak jak wtedy, gdy w 1968 r. na Stadionie Dziesięciolecia płonął Ryszard Siwiec, protestując przeciw najazdowi wojsk Układu Warszawskiego (w tym polskiej armii) na Czechosłowację. Gdy w Krakowie w 1980 r. spalił się Walenty Badylak, w proteście przeciw przemilczeniu przez władzę zbrodni katyńskiej. Gdy w 2013 r. bezrobotny Andrzej Filipiak podpalił się przed kancelarią premiera z powodu polityki rządu Tuska. Trudno uznać, że milczenie mediów może być ocaleńczym unikaniem efektu Wertera (nie mówmy o samobójstwie, bo inni się dowiedzą i też będą chcieli). Płonących ponad 150 mnichów tybetańskich też nigdy nie zauważyliśmy. Bo może w ogóle trudno dostrzec płonący świat i nań reagować? Przechodzę kilka razy w tygodniu obok miejsca, w którym rozległ się zduszony ogniem krzyk pana Piotra z Niepołomic, a gdzie dzisiaj nieznani sprawcy, czyściciele zamalowują pracowicie śmiertelnie









