Gowin otwieracz

Gowin otwieracz

Każdy jest za deregulacją zawodów, byle nie swojego

– Ja nie jestem tutaj po to, żeby trwać, lecz żeby realizować zadania postawione mi przez premiera – mówi Jarosław Gowin o pracy, a raczej, jak przystało na „człowieka z niespotykaną szajbą do reform”, o misji w resorcie sprawiedliwości.
Jak konkretnie ma wyglądać realizacja jego najnowszego i chyba najważniejszego zadania? Dla przykładu ktoś, kto chce obecnie zostać bibliotekarzem, musi mieć wyższe wykształcenie, dwa lata stażu pracy w bibliotece naukowej, dwie publikacje z zakresu bibliotekoznawstwa w „wydawnictwach recenzowanych” (czyli bardziej poważanych), certyfikat znajomości jednego języka obcego, a co najważniejsze, musi zdać egzamin – ogólny i specjalistyczny – przed komisją powołaną przez Ministerstwo Nauki. W przyszłości – zostanie sama konieczność ukończenia studiów. Pozostałe wymogi będą zniesione. Dziś też nie są zresztą potrzebne do niczego poza ograniczaniem dostępu do tego fachu. Wszystkie umiejętności potrzebne do pracy w bibliotece można bowiem uzyskać, podpatrując wcześniej zatrudnionych kolegów.
Jeśli zechcemy teraz pełnić odpowiedzialną funkcję egzaminatora na prawo jazdy, musimy ukończyć studia, odbyć specjalny kurs, zdać egzamin, od sześciu lat mieć prawo jazdy, nie być karanym za przestępstwa komunikacyjne, przestępstwa przeciw życiu i zdrowiu, jazdę po pijaku, gwałt i molestowanie. Gdy nastąpi deregulacja – poprzeczka zostanie obniżona do matury i posiadania prawa jazdy od trzech lat. Pozostałe warunki się nie zmienią.
Dziś, żeby zostać pilotem wycieczek, trzeba przejść szkolenie teoretyczne i praktyczne, zdać egzamin przed komisją powołaną przez marszałka województwa, mieć zaświadczenie o dobrym stanie zdrowia i o niekaralności. Potem wystarczy sama niekaralność.

Na wodzie pisane

Minister sprawiedliwości, chcąc porozbijać te i wiele innych barier, wziął się do zadania na pozór efektownego, ale w istocie żmudnego, wymagającego wiele uporu i konsekwencji. Przy ułatwianiu dostępu do pierwszych
49 zawodów nie ma bowiem miejsca na błyskotliwą wymianę argumentów, jak choćby w przypadku debaty o podniesieniu wieku emerytalnego, kiedy to rozważano rozliczne za i przeciw zaczerpnięte z wielu dziedzin życia.
Gdy przyjdzie pracować nad przygotowanym w resorcie sprawiedliwości projektem ustawy deregulacyjnej, która uchyla przepisy 25 ustaw przeciwnych, czyli regulacyjnych, trzeba będzie toczyć uciążliwe, grzęznące w szczegółach spory – o to, czy może w takim lub innym przypadku zostawić wymóg odbycia kursu kwalifikacyjnego, czy nie lepiej skrócić okres koniecznej praktyki tylko o pół roku zamiast o rok albo czy jednak, z ważnych względów, nie pozostawić dotychczasowego egzaminu. A partnerów do rozmów jest aż nadto – na liście organizacji, z którymi mają być prowadzone konsultacje, znajduje się kilkaset podmiotów.
Nie zmienia to faktu, że projekt przepisów szerzej uchylających wrota do 49, a później może i do ponad 200 profesji trafia w nadzieje wielu Polaków. Bo większość z nas pragnie żyć w kraju, gdzie o tym, czy można mieć atrakcyjną pracę, decydować będą autentyczne kwalifikacje, a nie labirynt kursów, egzaminów i licencji, dostępnych tylko dla wybranych, spokrewnionych z tymi, z którymi trzeba, należących do odpowiedniej grupy towarzyskiej. Wiadomo, układy są wszędzie i zawsze. Ale jeśli można sprawić, że zaczną mieć mniejsze znaczenie, to należy próbować.
W sferze mentalnej idea deregulacji odniesie więc sukces i zdobędzie dusze Polaków. Czy będzie skuteczna także w sferze realnej, rzeczywiście usuwając ograniczenia? I czy złagodzenie wymogów formalnych sprawi, że naprawdę zatriumfują kwalifikacje, zamiast bylejakości, z którą nie będzie już można walczyć – albo udawać, że się walczy – za pomocą licencji i egzaminów?
Min. Gowin, zapowiadając deregulację, mówił, że gdy obejmie ona ok. 200 zawodów, stworzy nowe miejsca pracy – co najmniej 150 tys. (jak podliczają ministerialni fachowcy). Brzmi to efektownie, ale po pierwsze, przy bezrobociu wynoszącym dziś prawie 2,2 mln osób to kropla w morzu. Po drugie zaś, nikt nie jest w stanie przewidzieć, czy w wyniku przyjęcia jeszcze długo niesprecyzowanych przepisów mających ułatwić dostęp do różnych profesji naprawdę powstaną nowe miejsca pracy i ile ich będzie. Tak samo jak nie wiadomo, czy deregulacja rzeczywiście spowoduje wzrost wpływów do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych o co najmniej miliard złotych rocznie oraz zmniejszy wydatki na kursy i egzaminy o 500-2000 zł dla osób starających się o pracę w tych 200 zawodach. I czy faktycznie doprowadzi do spadku cen usług w regulowanych branżach o 7-10% (bo podobno takie efekty dała liberalizacja przepisów dotyczących kilkunastu zawodów w USA).
– Tam, gdzie jest reglamentacja dostępu do zawodów, tam są wysokie ceny, niska jakość, wysokie bezrobocie wśród młodzieży, rozrost biurokracji i spowolnienie rozwoju gospodarczego przez brak konkurencyjności i innowacyjności. Dziś wyjmujemy pierwszą cegłę w murze – mówi Jarosław Gowin. Z pewnością ma rację. Tyle że nie wiadomo, czy gdy nie będzie reglamentacji, znikną też wymienione przez niego niedogodności.

Egzaminy znikają, znajomości zostają

Spójrzmy na zawód adwokata. Projekt deregulacji zakłada, że praktyka w kancelarii adwokackiej pozwalająca na dopuszczenie do egzaminu na adwokata zostanie skrócona z pięciu lat do trzech. Z samego egzaminu zniknie zaś część testowa. Naprawdę bardzo trudno ocenić, jaki będzie wpływ krótszej o dwa lata praktyki na jakość, ceny i dostępność usług adwokackich. Znaczenie usunięcia testów jest zaś znikome, bo zdają je niemal wszyscy kandydaci.
W przypadku zawodu komornika, do którego nieporównanie trudniej wejść niż do adwokatury (w Polsce jest ponad 7 tys. adwokatów i niespełna 700 komorników), nastąpi skrócenie aplikacji z dwóch lat do półtora roku. Ponieważ efekt takiej zmiany będzie żaden, a bardziej skrócić aplikacji się nie da, projektodawcy proponują rozwiązanie rewolucyjne – zdawanie egzaminu komorniczego w ogóle bez aplikacji, po trzech latach stażu. Tylko że staż trzeba odbyć w kancelarii komornika – a właściciele kancelarii zrobią wszystko, by utrudnić adeptom jego podjęcie i ukończenie. W przypadku tego zawodu, wolnego, ale pełniącego też funkcje administracyjne, jedynym skutecznym rozwiązaniem byłoby chyba stworzenie szkoły dla komorników, na wzór Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury – i pilnowanie, by każda kancelaria komornicza przyjmowała praktykantów.
To dwa przykłady zmian kosmetycznych, niemal bez znaczenia. Większość propozycji z listy pierwszych 49 zawodów zawiera jednak rozwiązania sensowne i skuteczne, godne szybkiego przyjęcia. Jak choćby w przypadku taksówkarzy. Mimo najszczerszych chęci nie da się bowiem obronić sensowności istnienia egzaminu taksówkarskiego (którego tylko część stanowi topografia miasta).
Naprawdę nie ma też żadnych powodów, by do uzyskania tytułu geodety konieczne były egzamin państwowy i trzyletnia praktyka. Te umiejętności nabywa się w technikum geodezyjnym lub w dwuletniej szkole pomaturalnej – i wystarczy.
Podobnie jest z pracownikami ochrony fizycznej czy detektywami. Tu egzaminy także są zbędne. Popierając „dezegzaminację”, trzeba jednak zwrócić uwagę na możliwość wystąpienia nieprzewidzianych konsekwencji, całkowicie odwrotnych do założeń. Otóż przyjmując dziś ludzi do pracy (zwłaszcza ciekawszej i lepiej płatnej), trzeba uwzględniać ich formalne kwalifikacje. Dopiero potem dokonuje się ostatecznego wyboru z tej grupy: po znajomości, wedle więzów rodzinnych lub nomenklatury partyjnej. Gdy formalne wymogi kwalifikacyjne znikną, zostaną tylko znajomości, więzy rodzinne i nomenklatura. Niestety, dotychczas w Polsce nie wymyślono, jak zastąpić nepotyzm fachowością – i obecny projekt usuwania barier niewiele tu zmienia.
Są też w ustawie deregulacyjnej propozycje bardzo wątpliwe, przygotowane chyba specjalnie na pożarcie, by łatwiej było obronić inne, może ważniejsze.
Zniesienia wszystkich wymogów potrzebnych do pośredniczenia w obrocie nieruchomościami (licencja, egzamin państwowy, wyższe studia, półroczna praktyka) mogą się domagać chyba tylko ci, którzy nigdy w życiu nie staną przed koniecznością kupowania bądź sprzedawania mieszkania stanowiącego dorobek całego życia. Niełatwo także zrozumieć sens zapisu znoszącego wszelkie kursy, staże i egzaminy, jakie dziś muszą mieć za sobą trenerzy jakichkolwiek dyscyplin sportowych. W przyszłości jedynym wymogiem ma być pełnoletniość, matura – i chęć szczera. Trudno jednak wyobrazić sobie, by rodzice powierzyli trenowanie dzieci, np. w skokach narciarskich czy gimnastyce, osobom legitymującym się zaledwie chęcią, choćby najszczerszą.

Już przeszedł do historii

Niezależnie od tego, jakim efektem zakończy się wyjmowanie cegieł z murów dzielących nasz rynek pracy, o Jarosławie Gowinie trzeba powiedzieć jedno – jako minister sprawiedliwości już przeszedł do historii. Jest bowiem pierwszym z 20 szefów tego resortu w III RP, który nie ma wykształcenia prawniczego (co zaprzecza podnoszonej niekiedy przez opozycję tezie, że Donald Tusk jest politykiem bardzo konwencjonalnym). Dodajmy, że spośród 11 ministrów sprawiedliwości w PRL tylko dwóch pierwszych, zresztą ze Stronnictwa Ludowego, którzy swój urząd sprawowali łącznie od 22 lipca 1944 r. do 2 maja 1945 r., nie było prawnikami (choć najprawdopodobniej ukończyli przyśpieszony kurs prawa w tzw. szkole Duracza). Czy historyczne staną się także dokonania obecnego ministra?
Cel, jaki sobie postawił, obejmując to stanowisko – skrócenie postępowań w polskich sądach średnio o jedną trzecią – jest godny jak najmocniejszego poparcia. Rzecz w tym, że wszyscy jego poprzednicy przychodzili do resortu z podobnym zamiarem – i prawie żadnemu się nie udało. Prawie, bo jego poprzednik Krzysztof Kwiatkowski doprowadził jednak do pewnego przyśpieszenia postępowań, z wyjątkiem tych w sądach warszawskich, gdzie zaległości są największe.
W każdym razie trudno uwierzyć, by radykalne przyśpieszenie powiodło się obecnemu szefowi ministerstwa, zwłaszcza że będzie dysponować mniej skutecznymi narzędziami. 28 marca wchodzi bowiem w życie wiele zapisów nowelizacji prawa o ustroju sądów powszechnych, które ograniczają uprawnienia administracyjne resortu sprawiedliwości wobec sądownictwa, zwłaszcza w zakresie nadzoru nad przebiegiem postępowań. Teraz nadzór nad postępowaniami zamiast ministra sprawować będą prezesi sądów okręgowych i apelacyjnych. Takie rozwiązanie zapewne dobrze służy realizacji ustrojowej zasady niezawisłości władzy sądowej. Nie sprzyja jednak chyba efektywności.
Warto natomiast podkreślić, że Jarosław Gowin już zrobił znaczący krok, by sprawy w polskich sądach biegły szybciej. Podjął bowiem działania mające prowadzić do zmniejszenia liczby sędziów delegowanych do pracy w Ministerstwie Sprawiedliwości. W tej chwili jest tych sędziów 148. Gdy pracują w ministerstwie, nie mogą sądzić (w 2009 r. Trybunał Konstytucyjny orzekł, że łączenie pracy w strukturach władzy wykonawczej ze sprawowaniem władzy sądowniczej jest niekonstytucyjne). Ponieważ przychodzą do resortu z własnym sędziowskim etatem, zatrudnienie kogoś innego na ich miejsce jest niemal niemożliwe. Prawie 150 sędziów zostało więc odsuniętych od ich głównego zadania – czyli wymierzania sprawiedliwości – co oczywiście źle wpływa na bieg postępowań.
Jeszcze w 2005 r. w resorcie sprawiedliwości było zaledwie 75 sędziów. Gdy nastał Zbigniew Ziobro ze swoim zastępcą Andrzejem Kryżem, a polityka karna miała się zaostrzać, postanowiono ściągnąć do resortu większą liczbę sędziów, by pomogli w tworzeniu stosownych aktów prawnych. Sędziowie chętnie zaś szli do Warszawy, bo delegowanie do ministerstwa oznaczało dla nich wzrost zarobków nawet o dwie trzecie. Ziobro i Kryże odeszli, ale sędziowie pozostali. Jarosław Gowin zapowiedział powrót sędziów do sądzenia. Za jego urzędowania już ubyło czterech, a do końca roku ma odejść jeszcze trzydziestu kilku (co budzi duże emocje w środowisku sędziowskim). Te odejścia częściowo zostaną spowodowane wspomnianą nowelizacją prawa o ustroju sądów powszechnych (wyjmuje ona z gestii resortu niektóre funkcje, które pełnić mogą wyłącznie sędziowie). Z delegacji wracać będą jednak i ci, którzy pracują na stanowiskach ministerialnych, gdzie ich obecność nie jest wymagana prawem. A w tym przypadku o ich odejściu decyduje już minister.

Test na skuteczność

Same powroty sędziów jeszcze nie spowodują przełomu w sprawności sądzenia. Byłoby nim zapewne zmniejszenie kognicji naszych sądów (czyli spowodowanie, by sędziowie nie zajmowali się w I instancji drobnymi sprawami, w rodzaju wydawania nakazów zapłaty). O ograniczeniu kognicji mówiło się, bez rezultatu, dwa, trzy lata temu. Teraz jednak nie słychać, by ministerstwo tym się zajmowało.
Reformatorska pasja ministra znalazła zaś ujście w zmianie struktury organizacyjnej ministerstwa. Pozmieniały się zakresy działania i nazwy departamentów. Nie ma już np. Departamentu Sądów Powszechnych, jest zaś Departament Sądów, Organizacji i Analiz Wymiaru Sprawiedliwości. Nie wiadomo, czy to lepiej, ale na pewno inaczej.
Na plus min. Gowinowi trzeba natomiast zapisać, że już w ubiegłym roku proponował, by wstrzymać się z podpisywaniem umowy ACTA. Premier najpierw zdecydował inaczej, ale ostatecznie wyszło tak, jak proponował Gowin. Trudno to uznać za jakieś wizjonerskie osiągnięcie obecnego ministra, bo już jego poprzednik Krzysztof Kwiatkowski miał wiele zastrzeżeń do tego dokumentu – ewidentnie jednak jest to punkt na korzyść aktualnego szefa resortu.
Ważnym testem skuteczności działań ministra będzie teraz doprowadzenie do końca planowanego przekształcenia prawie stu sądów rejonowych w oddziały zamiejscowe sądów. Protestują przeciw temu sędziowie (zwłaszcza ci, którzy w związku z tym utracą wysoko płatne stanowisko prezesa sądu), a także samorządy, które absurdalnie wskazują na „kulturotwórczą rolę sądu” w niewielkich miejscowościach (której to roli, ze względów prestiżowych, nie może oczywiście odgrywać oddział zamiejscowy sądu z innej, większej miejscowości). Nie ulega jednak absolutnie wątpliwości, że z punktu widzenia efektywności postępowania jest to rozwiązanie stuprocentowo słuszne.
Czy minister wygra tę i inne batalie? Zwolennicy obecnego szefa resortu twierdzą, że już samo jego nazwisko (idź i zwyciężaj) skazuje go na sukces…
Andrzej Dryszel

Czy Jarosław Gowin dobrze wytypował pierwszą listę zawodów, w których konieczna jest deregulacja?

Ryszard Kalisz, poseł SLD, adwokat
Mam wrażenie, że polskie społeczeństwo zostało wprowadzone w błąd. Są różne kategorie zawodów regulowanych. Np. zawody szczególnego zaufania społecznego oparte na art. 17 konstytucji – jest ich tylko 17, a 16 ma samorządy, które odpowiadają za jakość i etykę wykonywania zawodu. Te zawody mają inny charakter niż prosta usługa, więcej obowiązków w stosunku do obywateli. Adwokata obowiązuje np. tajemnica adwokacka, podobnie jak księdza. Czy ktoś będzie deregulować zawód księdza? Jest też cała masa zawodów, w których potrzebna jest wiedza na temat bezpieczeństwa i innych uwarunkowań. Nie można stawiać warunku: albo jesteście za całą listą, albo przeciwko. To populizm min. Gowina. Można i trzeba dyskutować o zawodach, ale racjonalnie.

Prof. Jolanta Supińska, polityka społeczna, nierówności społeczne, UW, PAN
Nie wiem, jak są konstruowane listy zawodów regulowanych, a ponieważ w Polsce jest ich więcej niż w innych krajach, podejrzewam, że ten rozdęty wykaz tworzono dosyć sztucznie, aby uzyskać jakiś priorytet. Czasami pewnie jest coś tak absurdalnego jak zawód wykładowcy studiów dziennych i wykładowcy studiów wieczorowych. Wiem natomiast, że przydałaby się analiza sensowności wpisywania poszczególnych zawodów na listę, a sądzę, że nikt jej nie robił. Do wiadomości publicznej przedostają się np. informacje, że deregulować mają zawód radców prawnych, nawet adwokatów, gdzie jakieś kryteria i przygotowanie prawnicze są absolutnie niezbędne. Jeśli więc nie spojrzy się chłodnym okiem i nie wydzieli grup, które muszą być pilnie uwolnione z regulacji, to cała dyskusja jest o niczym.

Wojciech Olejniczak, europoseł SLD
Trzeba nad tym pracować, są zawody techniczne, które uwolnić trzeba, a tych jest sporo. Są inne, bardziej związane z bezpieczeństwem obywateli, gdzie potrzeba licencjonowanych fachowców. Ja jednak jestem za jak największą dostępnością.
Wojciech Nagel, ekspert BCC ds. ubezpieczeń społecznych i pracy
Mam do tej sprawy podejście praktyczne. Uważam, że zawody związane z bezpieczeństwem ludzi, ich zdrowiem i życiem powinny być regulowane, a pozostałe można deregulować. Spore emocje mogą towarzyszyć zawodom prawniczym i taksówkarzom. W Nowym Jorku np. obowiązuje dosyć żmudny proces wchodzenia do zawodu, ale w konsekwencji daje to pasażerom poczucie bezpieczeństwa. W Polsce jest wiele korporacji taksówkarskich, są lepsze i gorsze. Myślę, że te najlepsze, jeśli chcą udowodnić dbałość o klienta, powinny jeszcze bardziej wyśrubować kryteria naboru i standardy pracy, by ugruntować pozycję na rynku. To byłaby najlepsza rada na formalną deregulację. Wprowadzić kodeks dobrych praktyk zawodowych, podnieść poprzeczkę i udowodnić, że jest się lepszym od innych.

Prof. Antoni Rajkiewicz, b. minister pracy
W ogóle było to ryzykowne przedsięwzięcie, a dla wielu pełne zaskoczenie, które może nawet wywołać niepokój i nowe perturbacje społeczne, gdyż uderza w rozmaite interesy. Trzeba jednak przyznać, że procedura weryfikacji poprzez egzaminy dawała pewne poczucie bezpieczeństwa. Jeździłem sporo taksówkami i wyczułem, że ta grupa zawodowa, w sumie bardzo ruchliwa i mająca poczucie siły, jest przeciwko deregulacji. Można oczywiście trochę uprościć egzaminy, ale jakieś postępowanie przy naborze do zawodu powinno być.

Magdalena Bartoszewska, psycholog, specjalista HR, doradca zawodowy, www.doradztwo–zawodowe.pl
Jest to sensowne, bo na tej liście znajduje się właśnie moja profesja doradcy zawodowego. Doradzam głównie w biznesie, a nie w strukturze państwowych urzędów pracy, ale zanim uzyskałam zgodę na prowadzenie takiej działalności, zgodnie z ustawą nauganiałam się i nagimnastykowałam.
Choć mam za sobą studia psychologiczne i praktykę w kierowaniu zasobami ludzkimi (HR), a więc wystarczające kompetencje, żądano ode mnie dziesiątków zaświadczeń, uzupełnienia wykształcenia z dziedziny poradnictwa zawodowego, aby wierchuszka urzędnicza doszła do wniosku, że się nadaję, i uznała mnie za eksperta w mojej branży. To postępowanie może miało uzasadnienie w innym systemie gospodarczym, jednak obecnie sektor prywatny w tej dziedzinie jest o wiele bardziej rozbudowany i obejmuje więcej dziedzin HR niż publiczny, który zajmuje się głównie osobami wykluczonymi.
Not. BT


Otwierane zawody

Adwokat
Komornik
Notariusz
Radca prawny
Syndyk
Urzędnik sądowy i prokuratury
Spawacz w odkrywkowych zakładach
górniczych
Spawacz w zakładach górniczych
wydobywających kopaliny otworami
wiertniczymi
Mechanik wiertni w zakładach górniczych wydobywających kopaliny otworami
wiertniczymi
Lider klubów pracy
Pośrednik pracy
Doradca zawodowy
Specjalista ds. rozwoju zawodowego
Specjalista ds. programów
Asystent EURES (Europejskich Służb
Zatrudnienia)
Doradca EURES (Europejskich Służb
Zatrudnienia)
Geodeta w zakresie geodezyjnych pomiarów podstawowych
Geodeta w zakresie redakcji map
Geodeta w zakresie fotogrametrii
i teledetekcji
Pracownik ochrony fizycznej I stopnia
Pracownik ochrony fizycznej II stopnia
Pracownik zabezpieczenia technicznego I stopnia
Pracownik zabezpieczenia technicznego
II stopnia
Detektyw
Trener I klasy
Trener II klasy
Trener klasy mistrzowskiej
Instruktor sportu
Przewodnik turystyczny miejski
Przewodnik turystyczny terenowy
Przewodnik turystyczny górski
Przewodnik górski międzynarodowy
Pilot wycieczek
Bibliotekarz
Pracownik dokumentacji i informacji naukowej
Egzaminator osób ubiegających się o uprawnienia do kierowania pojazdem
Instruktor nauki jazdy
Taksówkarz
Zarządca nieruchomości
Pośrednik w obrocie nieruchomościami
Marynarz żeglugi śródlądowej
Mechanik statkowy żeglugi śródlądowej
Starszy marynarz żeglugi śródlądowej
Przewoźnik żeglugi śródlądowej
Steromotorzysta żeglugi śródlądowej
Szyper żeglugi śródlądowej
Marynarz motorzysta żeglugi
śródlądowej
Bosman żeglugi śródlądowej
Sternik żeglugi śródlądowej

Wydanie: 11/2012, 2012

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. luke
    luke 28 maja, 2012, 13:38

    Do napisania tego tekstu skłonił mnie fakt, że Marek Wielgo z „Gazety Wyborczej” usunął mój komentarz ze swojego bloga. Chyba nie mieści się w profilu Gazety. Rynek nieruchomości obserwuję codziennie. Uważam, że pośrednicy w obrocie nieruchomościami, po wprowadzeniu licencji, nie podnieśli poziomu usług, dało to jedynie pracę twórcom szkół o profilu nieruchomościowym.

    Zawsze ze zdziwieniem przyjmowałem fakt, że w mojej spółdzielni, w ciągu kilkunastu lat żaden pośrednik nie pytał o stan techniczny lokalu, czy jakiekolwiek problemy Spółdzielni obciążające potem nowego nabywcę. A lokali sprzedano wiele. Na takich praktykach zwykle traci klient, a przecież to on ostatecznie finansuje rynek, z demonstracjami włącznie.

    Stroną w konsultacjach mogą być jedynie ci, którzy za te usługi płacą, a nie ci, którzy są beneficjentami projektu. Pytanie pośredników, czy ograniczyć ich prawa nasuwa gotową odpowiedź. Wymóg wykształcenia wyższego dla pośredników w obrocie nieruchomościami w obecnej postaci jedynie ogranicza rynek i daje możliwość zarobku różnym wykładowcom.

    Tu jest rzeczywiste pole manipulacji, bo wiele szkół załatwia jedynie papierek, a poziom bywa daleki od akademickiego. Nie można też wymagać wykształcenia wyższego od wstępujących do zawodu skoro wielu pośredników posiada wykształcenie średnie, a ich wiedza nie jest regularnie weryfikowana. Licencja zapewniła azyl tysiącom osób ze średnim wykształceniem. Ilość popełnianych błędów popełnianych przez agencje nieruchomości jest porażająca. Trudno zatem mówić o dorobku naukowym wypracowanym w okresie ostatnich 15 lat, skoro efekty są aż tak mizerne. Dorobek raczej oświatowy, choć dla mnie to tylko oświaty kaganek.

    Tym pseudonaukowcom chodzi raczej o ograniczenie konkurencji i utrzymanie wysokich prowizji. Pośrednicy zatrudniają asystentów, często nieprzygotowanych i to oni wykonują całą usługę. Rola właściciela licencji sprowadza się zwykle do podpisania umowy. Agencje miewają takie gotowce – umowy podpisane a priori. Czasem jedna licencja obsługuje wiele biur. Jest kilka tajemnic, o których pośrednicy nie lubią rozmawiać. Podam przykładowe dwie. Metraż lokalu. Pośrednik zwykle nie weryfikuje metrażu lokalu i nie ostrzega klienta w przypadku, gdy jest on niezgodny z rzeczywistością. Taka próba przedłużyłaby transakcję i byłaby nieopłacalna dla pośrednika. Poza tym przepisy dają pole do różnych interpretacji.

    Również skandaliczny jest fakt wynajmu lokali mieszkalnych na biura. Lokal mieszkalny, aby mógł być wynajęty na biuro musi zostać przekształcony na użytkowy. Pośrednicy zatajają to przed klientem. Informują, że to nie jest potrzebne, a najczęściej o tym w ogóle nie mówią. Konsekwencje ponosi właściciel lokalu, bo jest to przekroczenie Ustawy Prawo Budowlane i stanowi samowolę budowlaną, a konsekwencje finansowe mogą być dotkliwe.

    Na wielu ulicach Warszawy są biura w lokalach mieszkalnych. Ale cicho sza! To jest tajemnica , bo pośrednik nie zarobi, bawiąc się w długotrwałe procedury. Wystarczy przejść Wilczą, Hożą,Wspólną. Wszystko wynajęte przy udziale agencji, a lokale nie przekształcone. Dlaczego? Bo pośrednikom chodzi o pieniądze, a nie oczekiwanie na długotrwałe procedury.

    Można to sprawdzić, bo umowy najmu trwają długo. Swoją drogą ten zapis Ustawy Prawo Budowlane też byłoby warto zderegulować. Przepis często jest egzekwowany na donos życzliwych sąsiadów. Niebagatelne wydaje mi się tez oczekiwanie ożywienia gospodarczego. Wydaje się, że przy szerokim froncie deregulacji ono nastąpi.

    Zgadzam się, że nie poszerzy ono rynku, przynajmniej w pierwszej fazie, ale da wielką szanse ludziom na założenie własnej firmy. Znam młodych i starszych ludzi, którzy na to czekają. Jest też szara strefa, która wyszłaby z cienia, są tacy, którzy chcą przyjeżdżać zza granicy. Uważam, że w drugiej fazie nowe firmy zaczną rozwijać się i rozszerzać działalność na kierunki zbliżone do pośrednictwa. I wtedy syndrom grecki będzie tylko historią.

    Panie Marku, nie ma co ukrywać, ale demonstracja pokazała jedynie słabości pośredników w obrocie nieruchomościami. Było wielu wykładowców szkół nieruchomościowych. Złożyli petycję 9 federacji w trosce o klienta. Argumenty jak na taką kadrę naukową mało przekonujące. Obawiają się „monopoli” i „obcych podmiotów”, a mnie się jednak wydaje, że jak zawsze w Polsce chodzi o kasę. Minister Gowin powinien znieść licencje jak najszybciej i bardzo mu w tym kibicuję. Przeciąganie sprawy jej nie służy.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy