Hillary albo Obama

Hillary albo Obama

Nie da się zostać prezydentem USA bez głosów Amerykanek sześćdziesięciolatek! Z prof. Michaelem Szporerem, wykładowcą dziennikarstwa i amerykanistyki, University of Maryland rozmawia Waldemar Piasecki Korespondencja z New Hampshire – Jeszcze dzień przed prawyborami w New Hampshire potężny ogólnoamerykański dziennik „USA Today” przepowiadał, że to będzie w gruncie rzeczy zdecydowane zwycięstwo demokraty Baracka Obamy i republikanina Johna McCaina oraz kolejna gorzka pigułka dla Hillary Clinton. Sondaże opinii pokazywały nawet… dwucyfrową przewagę nad nią rywala o kenijskich korzeniach. Okazało się coś zupełnie innego. Hillary nie tylko nie została znokautowana, ale wygrała i triumfuje. Co pan na to? – Wynik prawyborczego klasyka w New Hampshire pokazuje siłę i mądrość… demokracji amerykańskiej. Nie liczy się rzeczywistość medialna i rozstrzyganie z góry, ale sytuacja za kotarą kabiny do głosowania kreowana przez pojedynczego wyborcę używającego własnego rozumu. Takich poszło w tych prawyborach głosować 510 tys., co nigdy dotąd w New Hampshire się nie zdarzyło, bo frekwencja sięgała ledwie 300 tys. Oddano ok. 280 tys. głosów na Demokratów i ok. 230 tys. na Republikanów. Hillary Clinton wybrało 110.550 wyborców (39,6%), a Baracka Obamę 102.883 (36,8%), Johna Edwardsa zaś 47.803 (17,1%). Po stronie republikańskiej zdecydowanie wygrał John McCain z 86.802 głosami (38,0%), Mitt Romney miał 73.806 (32,3%), Mike Huckabee 26.035 (11,4%), a Rudy Giuliani 20.054 (8,8%). Tak to wygląda po zliczeniu głosów z 96% punktów wyborczych i zmienić się może niewiele. Po przytoczeniu powyższego, oczywiście widać, że doniesienia o rychłej „śmierci wyborczej” Hillary były przesadzone, jak i to, że pod pełnymi żaglami zaczyna płynąć wyborczy statek McCaina. Czyli następuje powrót do wypróbowanych i sprawdzalnych standardów stawiania na wyraziste i doświadczone postacie, obecne na scenie politycznej nie od dziś ani nie od wczoraj. Amerykański Tymiński? – Jeżeli pije pan do Obamy, to spróbuję to przep(b)ić. Kiedy przeciwko Lechowi Wałęsie wystąpił Stan Tymiński i doszło do telewizyjnej debaty, padło pytanie, jaką ma receptę. Kandydat spod Toronto odpowiedział kulawym Mickiewiczem: „Hasłem naszym wolność będzie i ojczyzna nasza”. Wielu Polaków było zachwyconych i uznało go za zbawczego wizjonera, choć treść w tym grepsie była żadna, jedynie forma zajmująca. Czy nie sądzi pan, że podobnie przemawia do Ameryki Obama? – Mimo finezji tego skojarzenia uważam, że Obama nie jest „amerykańskim Tymińskim”. W każdym razie nie jest to aż tak oczywiste. Jest to polityk, który przechodził weryfikację wyborczą czy to jako senator stanowy Illinois, czy senator krajowy. Jest niezwykle sprawny retorycznie, świetnie komunikujący się z tłumami, dobry w debatach publicznych. Umie dyskontować swą etniczność, pochodzenie poprzez ojca z kenijskiego plemienia Luo, które obecnie cierpi w pogromach gotowanych mu przez Kikujów, przeciwko czemu protestuje świat. Posługuje się łatwym w odbiorze idealistycznym i pozytywnym komunikatem: Yes, we can! (Tak, my możemy!), który trafia do elektoratu trzydziestokilkulatków i studentów. Jest to dość naturalna absorbcja, ta grupa bowiem uważa, że jej szanse są w Ameryce ograniczane czy wręcz tłumione. Oczywiście bardzo nośna jest zapowiedź natychmiastowego zakończenia wojny irackiej i nowego otwarcia USA w polityce zagranicznej, z czym wiąże się druzgocąca krytyka polityki Busha. Te fakty niewątpliwie mogą być atrakcyjne – poprzez kontrast do Busha – dla państw Trzeciego Świata (w tym Środkowego Wschodu, bo ojczym Baracka był indonezyjskim muzułmaninem), gdzie Ameryka nie ma dobrej opinii i kochana nie jest. – Obama jest jednak typowym politykiem „północnym” i może mieć kłopot z recepcją Południa. – Tak jest. On jest typowym „północnym” produktem Partii Demokratycznej wytworzonym w bastionie tej partii, jakim jest Chicago. Potrzebuje zatem „południowej protezy”. Kogoś z Południa jako wiceprezydenta. Kogoś takiego jak John Edwards z Karoliny. Paradoksalnie musi też walczyć o elektorat… murzyński, ten bowiem nie traktuje go jednoznacznie jak Afroamerykanina „amerykańskiego”, ale „etnicznego”. Wielu Murzynów uważa, że Obama ich nie rozumie, bo nigdy nie mieszkał w czarnych gettach amerykańskich. Chowała go albo matka hippiska w islamskim otoczeniu drugiego partnera w Indonezji, albo biali dziadkowie. Inaczej niż na przykład Colina Powella, chłopaka z czarnego nowojorskiego Bronksu. Nawiasem mówiąc, Powell znakomicie toruje mu drogę, bo sprawdzał się jako polityk afroamerykański. n Nie mówiąc już, że z pasją

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 03/2008, 2008

Kategorie: Świat