Film „Pojutrze” – epoka lodowcowa i miliony ofiar Grad wielkości pomarańczy pustoszy Tokio, a stolicę Indii pokrywa śnieżny całun. Tornada obracają w perzynę Los Angeles, porywając litery słynnego napisu „Hollywood” jak piórka. Brytyjska rodzina królewska zamarza na zamku Balmoral. W Nowy Jork uderza fala wysoka jak drapacze chmur. Amerykańska metropolia zostaje pogrzebana pod masami śniegu i lodu. Europę czeka ten sam los. Katastrofa klimatyczna zabija miliony ludzi. Mieszkańcy USA, którzy zdołali się uratować, uciekają do cieplejszego Meksyku. Na półkuli północnej nastaje nowa epoka lodowcowa. Nie ma happy endu. Taki mniej więcej jest scenariusz filmu „The Day after Tomorrow” („Pojutrze”), wyprodukowanego kosztem 120 mln dol., który 28 maja wejdzie na światowe ekrany. Dotychczas hollywoodzka fabryka snów straszyła widzów kosmitami, odrodzonymi dinozaurami, wybuchami wulkanów, trzęsieniami ziemi. „Pojutrze” to pierwszy film, w którym ludzkości zagraża katastrofa klimatyczna, będąca następstwem globalnego wzrostu temperatur. Klimatyczne niebezpieczeństwo najczęściej pojawiało się na pierwszych stronach gazet trzy lata temu, potem temat przestał być modny, wygląda więc na to, że twórcy trochę się spóźnili. Ekolodzy liczą jednak, że film, aczkolwiek sensacyjny, niekiedy w karykaturalny sposób kpiący sobie z praw fizyki, zwróci przecież uwagę społeczności międzynarodowej na istniejące zagrożenia. Przed seansami kinowymi obrońcy środowiska zamierzają rozdawać ulotki ostrzegające: „Globalny wzrost temperatur to nie tylko film. To twoja przyszłość”. Film trafia do kin w wyborczym roku w USA. Wielu uważa, że „Pojutrze” to oskarżenie pod adresem administracji Busha, która przecież odmówiła ratyfikacji układu o ograniczeniu emisji gazów cieplarnianych z Kioto. Obecny gospodarz Białego Domu ma opinię człowieka reprezentującego interesy koncernów naftowych. Reżyser filmu, Niemiec Roland Emmerich, wystąpił więc z antybushowską tyradą: „Mam przesłanie proste i znane: Nie możemy niszczyć naszej planety. Najpotężniejszym krajem są Stany Zjednoczone, a ich prezydentem jest George W. Bush, którego obchodzi tylko ropa. Czyż świat nie wyglądałby inaczej, gdyby do władzy doszedł zajmujący się ochroną środowiska polityk Al Gore?”. Al Gore, pechowiec, który przegrał wyścig do Białego Domu z Bushem juniorem tylko na skutek osobliwego systemu liczenia głosów na Florydzie, zamierza wykorzystać klimatyczny thriller do rzucania gromów na prezydenta. Gore, który będzie na premierze, oświadczył, że film zawiera wprawdzie elementy fikcji, lecz bardziej fikcyjna jest polityka amerykańskiej administracji w sprawie globalnego ocieplenia. Władze USA lekceważą niebezpieczeństwo i akceptują argumenty wielkiego przemysłu, który może bez ograniczeń pompować swe zanieczyszczenia do atmosfery. Administracja Busha zaniepokoiła się płynącym z katastroficznego obrazu przesłaniem. Jak poinformował dziennik „New York Times”, pracownicy narodowej agencji kosmicznej NASA otrzymali zakaz udzielania wywiadów na temat filmu, aby nie podgrzewać nastrojów (po protestach zakaz ten został zniesiony). Lobby przemysłowe energicznie działa w Kongresie, aby się upewnić, że film nie spowoduje uchwalenia ustaw ograniczających emisję dwutlenku węgla i innych gazów cieplarnianych. Paradoksalnie producentem klimatycznego dreszczowca jest wytwórnia 20th Century Fox, należąca do imperium konserwatywnego magnata medialnego, Ruperta Murdocha, gorącego zwolennika prezydenta Busha. Trudno powiedzieć, czy Murdoch wiedział, jaki to tort filmowcy z Hollywood pieką dla jego przyjaciela w Białym Domu. Wytwórnia usiłowała dyskretnie osłabić antybushowską wymowę obrazu, „wypraszając” z przedstawień premierowych co bardziej bojowych ekologów, ale nie na wiele się to zdało. Film zaczyna się realistycznie. Klimatolog Jack Hall (w tej roli Dennis Quaid) uzyskuje audiencję u wiceprezydenta, który nie przypadkiem wygląda jak zastępca Busha, Dick Cheney. Usiłuje przekonać polityka, że Golfsztrom, ciepły Prąd Zatokowy, na skutek zmian klimatycznych słabnie. Trzeba działać, zanim będzie za późno. Sceptyczny dygnitarz odpowiada, że gospodarka Stanów Zjednoczonych jest bardziej krucha niż światowy klimat. Hall zdobył dowody, że ludzkości grozi niebezpieczeństwo, dzięki wierceniom w lodach Antarktydy zawierających zapis zmian klimatycznych przeszłości. Naukowiec nie spodziewał się jednak, że apokalipsa spełni się tak szybko. W podgrzanej przez człowieka atmosferze topnieją czapy lodowe, woda w oceanach staje się mniej słona, a więc lżejsza. Powoduje to nagłe zablokowanie systemu prądów morskich, a zwłaszcza ciepłego Prądu Zatokowego,
Tagi:
Marek Karolkiewicz









