Zwłaszcza w zawodzie aktora słuchanie jest ważniejsze od mówienia
Henryk Talar – (ur. 1945) absolwent PWST w Krakowie. Od debiutu w 1965 r. stworzył kilkaset ról teatralnych, filmowych, telewizyjnych i radiowych. Ceniony przez twórców i krytykę (uhonorowany m.in. Nagrodą im. Boya, Wielkim Splendorem, Złotym Mikrofonem) oraz widownię. Od serialu „Polskie drogi” (1976) polski „czarny charakter nr 1” poszerza swoje emploi o zupełnie inne postacie. Pracę w warszawskich teatrach łączy z występami na scenach pozastołecznych.
Debiutował pan w 1965 r. w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej, a po latach był pan dyrektorem tej sceny (1997-1999). Dlaczego więc 50-lecie pracy scenicznej obchodził pan w Częstochowie?
– Pozytywnie na mój jubileusz zareagował Teatr im. Adama Mickiewicza w Częstochowie, gdzie byłem dyrektorem w latach 1994-1997, a także władze miasta i przyjaciele.
Minęło 20 lat, ale aktorzy i widzowie zapamiętali te trzy sezony. W prasie pojawił się tytuł „Talar powraca!”.
– Wróciłem tu do ludzi i dla ludzi. Dzięki nim to nie była typowa uroczystość, ale wzruszające, pełne wspomnień spotkanie. A tort wielkości kaflowego pieca spełnił dziecięce marzenia.
W bielskim teatrze zaczynał pan jeszcze przed studiami jako pracownik techniczny sceny, a dopiero potem został pan tam adeptem.
– Teatr Polski pod dyrekcją Mieczysława Górkiewicza miał wtedy dobry artystycznie okres.
Znał pan ten teatr jako nastoletni widz.
– Biegaliśmy tam na wszystkie premiery. Moja wspaniała nauczycielka Henryka Wilczyńska organizowała nam wyjścia do teatru, także wycieczki do Krakowa. Jej pasja wykraczała daleko poza ramy programu nauczania.
A co w ogóle zadecydowało, że teatr?
– Kiedy ukończyłem technikum, zdawałem na wydział aktorski krakowskiej PWST, ale mnie nie przyjęli. Zacząłem pracę i jako brakarz codziennie odbijałem kartę w zakładach metalowych. Ale zaśmiecić się, czyli poddać, można tylko samemu. To coś we mnie siedziało i odzywało się. Poszedłem w zakładach do kadr i powiedziałem, że odchodzę, a następnie udałem się do Teatru Polskiego, także do działu kadr, i poprosiłem o przyjęcie do pracy.
Nie pytał pan o zarobki?
– To mnie pytano: „A co umiesz?”. Powiedziałem, że mam zawód technik obróbki metali skrawaniem i chcę być aktorem. Usłyszałem, że potrzebują ludzi do obsługi sceny. Zgodziłem się, bo to było dla mnie wtedy tożsame – nie widziałem różnicy między aktorami i innymi ludźmi pracującymi dla sceny. Wciąż uważam, że wszyscy w teatrze powinni być artystami. Trzeba inspirować, nie tylko wymagać.
Ale dyscyplinę zawsze umiał pan utrzymać. W filmie Magdaleny Fijołek o pana dyrekcji w Teatrze im. Adama Mickiewicza pada kwestia jednej z aktorek: „Myśmy się go bali, ale w dobry sposób”.
– Wszystko zależy od ludzi. Zawsze miałem szczęście do prawdziwych talentów teatralnych. Wspomnę tu Sabinę Muras, wybitną w swoim fachu, wieloletnią zastępczynię dyrektorów bielskiej sceny. Adam Hanuszkiewicz mówił: „Masz Muras w teatrze, masz spokojny sen”. Umożliwiła utworzenie w byłej stolarni małej sceny Stalarnia. Już nie ma tej nazwy (dlaczego?), ale scena pozostała. To wspomnienia nie do wytarcia żadną gumką.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy