Operą rządzi Hollywood

Operą rządzi Hollywood

Mariusz Kwiecień

Jedyną polską operą, która mogłaby się nadawać na światowe sceny, jest „Król Roger” Szymanowskiego. „Halka” odbierana jest przez obcokrajowców bardziej jak operetka

– Czy z Operą Krakowską jest już tak dobrze, że może sobie pozwolić, by na kilka przedstawień „Eugeniusza Oniegina” zaangażować gwiazdę największych scen operowych świata?
– O to trzeba by zapytać dyrekcję krakowskiego teatru. Oczywiście były negocjacje, ale przecież mieszkam w Krakowie i występy na deskach Opery Krakowskiej są dla mnie po części priorytetem, choćby dlatego, że trudno jest ciągnąć całą moją rodzinę i znajomych gdzieś po świecie. Łatwiej więc tu przyjechać i zaśpiewać. Nigdy ze znajomymi śpiewakami nie rozmawiam na temat pieniędzy, więc nie wiem też, jakie w Polsce są gaże. Poza tym tych przedstawień z moim udziałem nie jest tak wiele, więc myślę, że tutejszą operę stać na to, by Kwiecień w niej zaśpiewał.

– Jest też w tym element zadośćuczynienia Krakowowi, że wydał takiego syna?
– Mam sentyment do Krakowa nie tylko dlatego, że tutaj się urodziłem. Jeżdżę po świecie, oglądam inne miasta i mam porównanie. Kraków na ich tle jest niezwykle piękny, do tego widzę, jak wspaniale reaguje tutejsza publiczność, więc tym chętniej tu wracam. Poza tym z mojego Krakowa nigdy tak naprawdę się nie wyniosłem, dlatego gdy na kilka dni tu przyjeżdżam, staram się znów wystąpić.
Drugim takim miejscem, gdzie chętnie występuję, nie zważając na warunki finansowe, jest festiwal w Santa Fe w Nowym Meksyku. Po prostu kocham to przepiękne miejsce. Pewne rzeczy robi się dla kariery, inne dla pieniędzy, a niektóre po prostu dla samego siebie.

Greenpoint i Manhattan

– Pan dla kariery, ale i dla samego siebie wyjechał do Nowego Jorku, do szkoły Metropolitan Opera.
– I jak każdy młody śpiewak wierzyłem, że mi się uda, ale jak daleko zajdę, trudno mi było przewidzieć. Wiele poświęciłem na to, żeby zbudować sobie obecną pozycję w świecie. W szkole Metropolitan Opera była niezwykle ciężka praca, po 10-12 godzin dziennie, to było nie tylko doskonalenie umiejętności wokalnych i poruszania się na scenie, ale także nauka języków obcych. Początkowo przez pierwsze pół roku było mi niezwykle ciężko. Owszem, mówiłem po angielsku, ale nie na tyle, by od razu wejść w pełne wykłady w tym języku, by odgrywać scenki aktorskie, np. z dramatów Szekspira. Choć było mi naprawdę trudno, pokochałem Amerykę na swój sposób i teraz mogę powiedzieć, że Nowy Jork jest moim drugim domem, tuż po Krakowie.

– Z Greenpointem włącznie?
– Tak, oczywiście. Greenpoint to już przeszłość, dlatego że od pięciu lat mieszkam na Manhattanie, ale gdyby nie Greenpoint, byłoby mi wtedy jeszcze trudniej. Tam odnalazłem znajomych jeszcze z Polski, z czasów studiów, którzy pomogli mi wejść w obce środowiska, poznać zarówno Polaków, jak i Amerykanów. Tam znalazłem przyjaciół, z którymi utrzymuję bliskie kontakty do dzisiaj. Greenpoint był dla mnie pomostem między mną, Polską i Ameryką, a jednocześnie sypialnią, bo uczyłem się i pracowałem na Manhattanie.

– Był też swoistym surogatem Polski?
– W tamtym czasie nie myślałem o surogacie Polski, bo miałem z nią stały kontakt, wracałem często do Krakowa. Greenpoint to było dobre miejsce, żeby niedrogo wynająć mieszkanie i trzymać je cały rok, ponieważ nie śpiewam tylko w Met i występuję tam przez nie więcej niż cztery miesiące w roku. Teraz powracam na Greenpoint z przywiązania do znajomych.

– A do kuchni również?
– Również. Mam taką dobrą przyjaciółkę Krystynę, która prowadzi Christina’s Restaurant na Greenpoincie, jedną z najlepszych, jeżeli nie najlepszą z polskich restauracji w Nowym Jorku. Krystyna jest też wielką miłośniczką sztuki operowej, przychodzi zawsze na moje premiery i by spotkać się ponownie z Angelą Gheorghiu czy Anną Netrebko.

– Dietetycy mówią, że nasza kuchnia nie jest zbyt zdrowa, a do tego bardzo kaloryczna. Stołując się w Christina’s Restaurant, musi pan chyba biegać, by zachować szczupłą sylwetkę, tym bardziej że wśród gwiazd jest duża konkurencja i pojawia się coraz mniej brzuchatych śpiewaków i diw o obfitych kształtach.
– Nie biegam, ale oczywiście uważam na to, co jem, ile jem i o której godzinie. Nigdy nie jem po spektaklu, zawsze trzy, cztery godziny przed, żeby mieć do niego siłę. Po nim zostaje tylko jakiś drink, który jednak ma mnóstwo kalorii. Po takim wieczornym drinku idę zaraz do łóżka, by wstać głodny jak wilk i zacząć dzień od pysznego śniadania.

Kraków i Nowy Jork

– Ci, którzy znają trochę pańską biografię, zastanawiają się, jak połączyć pana dwa światy. Z jednej strony, Kraków – konserwatywny, a może nawet staroświecki. I z drugiej strony, Nowy Jork – ultranowoczesne miasto pełne barw, kontrastów, różnego rodzaju mniejszości, seksualności.
– Te dwa światy się zbliżają, to już nie jest taka przepaść, jaka była 30, 40 lat temu, kiedy wyjeżdżali do USA Teresa Żylis-Gara, Wiesław Ochman czy Stefania Toczyska. Kiedy oni zaczynali robić swoje wielkie kariery, przepaść była olbrzymia. Teraz następuje komercjalizacja i globalizacja, a Polska zmierza do wielkiego świata ogromnymi krokami, nie ma już takich różnic. Oczywiście Kraków jest specyficzny, konserwatywny, jak pan powiedział, ale ja też jestem w głębi serca konserwatywny. Podoba mi się to, skąd pochodzę, krakowska tradycja, świadomość, kim jestem. Oczywiście musiałem zaakceptować świat, który gdzieś tam do mnie przyszedł, który cały czas wokół mnie krąży. Nie ukrywam, że początkowo był on dla mnie sporym zaskoczeniem, musiałem się w nim odnaleźć. Myślę, że byłoby bardzo trudno zrobić karierę każdemu, nie tylko mnie, bez akceptacji tego nowojorskiego świata, tego, co on ze sobą przynosi. Każda inność, każda dziwność, każda odmienna kultura, której nie znamy na początku i której się boimy, wnosi wiele dobrego i może nas wzbogacić, stworzyć ludzi bardziej światowych, tolerancyjnych, otwartych na drugiego człowieka. I to, myślę, dzieje się też ze mną.

– Pan jest obecnie największym ambasadorem polskiego świata operowego, a może i muzycznego. Czy nie pora, by na deskach najważniejszej sceny operowej zrealizować pomysł Marii Fołtyn, by wystawić w Met „Halkę” Moniuszki, z pana, Aleksandry Kurzak, Piotra Beczały i Małgorzaty Walewskiej udziałem, może nawet w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego? Czy nie pora uderzyć do Jamesa Levine’a i zrealizować wcale nie taki szalony pomysł pani Fołtyn?
– Najbardziej władną osobą, jeżeli chodzi o podejmowanie decyzji repertuarowych, jest Peter Gelb, naczelny dyrektor Met. Jest moim dobrym znajomym i często rozmawialiśmy na temat polskiej muzyki, nawet zaprosiłem go do Paryża, gdzie śpiewałem „Króla Rogera” w reżyserii Warlikowskiego. Niestety, myślę, że jedyną polską operą, która mogłaby się nadawać na światowe sceny, jest „Król Roger” Szymanowskiego. „Halka” odbierana jest przez obcokrajowców bardziej jak operetka. Mimo że w tej operze są przepiękne momenty muzyczne, bardzo trudno byłoby mi przeforsować bądź u Levine’a, bądź u Gelba taką ideę. Zresztą byłem posłańcem pani Marii Fołtyn. Przekazałem nagranie i DVD od niej ówczesnemu dyrektorowi, którym był Joseph Volpe, ale niestety nie spotkało się to z jakimkolwiek odzewem z jego strony.

– Bo widział w „Halce” operetkę?
– Również z tego powodu, że znaczące teatry planują spektakle, które się sprzedadzą. Pomyślane nie tylko pod względem tego, że jest ładna muzyka, ale także zaangażowania np. londyńskich projektantów kostiumów albo reżysera, który zrobił jakiś film w Hollywood. W tej chwili opera łączy się z filmem, z całym tym przemysłem Hollywood, i ze światem mody w jedną wielką całość, żeby odmienić swoje oblicze i mieć szansę na lepsze sprzedanie się wśród publiczności. Z naszymi kujawiakami, tańcami i tradycyjnymi kostiumami nie mamy szans się przebić, jeżeli chodzi o te największe teatry. Nie mamy szans z „Halką” czy ze „Strasznym dworem”. Nasze opery nie są traktowane serio przez światowych producentów.

– Dość zaskakująca była pana wypowiedź, że w tej chwili w świecie opery na pierwszym miejscu są reżyser ze scenografem, a dopiero dalej śpiewacy, nawet ci najwybitniejsi. Podtrzymuje pan tę opinię?
– I tak, i nie. Podtrzymuję, że nadal potrzebne są nazwiska, które mają przyciągnąć widzów. Zazwyczaj musi to być świetny reżyser, taki jak Richard Eyre, który zrobił „Carmen” w Met i znany jest przede wszystkim z wielkich produkcji filmowych, czy projektanci kostiumów z Londynu, którzy szyją ubrania dla największych gwiazd muzyki pop, typu Kylie Minogue czy Madonna. Oczywiście musi być przynajmniej jedno potężne nazwisko śpiewaka, bo ono przyciąga tę publiczność, która skupia się nie tylko albo nie przede wszystkim na kostiumach i scenografii. Tak więc nie wycofam się całkowicie z tych słów, bo wiem, że ludzie chcą zobaczyć fantastyczny spektakl na najwyższym światowym poziomie. A to gwarantują, oprócz znanych śpiewaków, świetni reżyserzy i ranga wybitnych producentów.

– Wspomniał pan o gwiazdach muzyki pop. Wiem, że nie planuje pan nagrania utworów tego gatunku, ale czy chodzi pan na tego rodzaju koncerty, by oglądać najlepszych wykonawców muzyki popowej lub rockowej?
– Boję się tłumów, nigdy nie ciągnęło mnie, żeby pójść zobaczyć zespół rockowy, metalowy czy popowy i uczestniczyć w koncercie, dlatego że zawsze mogę sobie włączyć kompakt albo telewizor i tego samego posłuchać. Ja słucham muzyki elektronicznej, techno i dance, ten rodzaj muzyki mnie pasjonuje, ale zazwyczaj ich wykonawcy nie robią potężnych show. Madonnę podziwiam za kreatywność, nigdy jednak za nią nie przepadałem. Może gdyby zaśpiewała Tina Turner? Ale to jest już poza jej możliwościami. Czasem chodzę np. do klubu Blue Note w Nowym Jorku, nawet ostatnio Sting tam zawitał i zaśpiewał kilka kawałków. Myślę, że po obcowaniu z operą, ze światem – tym wielkim glamour – peruk i pięknych kostiumów oraz wielkiej sceny i ogromnych owacji, wolę zaciszne miejsce i mniej ludzi wokół siebie, gdy wśród znajomych można się poczuć zwykłym człowiekiem.

Fogg i Santor

– Jakiej muzyki słuchało się w pana rodzinnym domu? Bo z tego, co wiem, nie pochodzi pan z rodziny wykształconej muzycznie, ale z takiej, do której muzyka lgnie.
– Jestem jeszcze z pokolenia słuchających Mieczysława Fogga i Ireny Santor w koncertach życzeń w telewizji czarno-białej. Tata za młodych lat grywał na perkusji i gitarze basowej w jakimś zespole, którego nazwy nawet nie pamiętam. Mama ćwiczyła ostro grę na skrzypcach, ale zrezygnowała. Rodzice, brat i dziadkowie są uzdolnieni muzycznie, tzn. umieją pięknie śpiewać, wszyscy są wrażliwi na sztukę i piękno. Natomiast nigdy nie było czasu ani pieniędzy na to, by życie związać z muzyką. Dopiero mój przypadek, odmienny od całej reszty, może coś zmieni w naszej rodzinie i kolejne pokolenia dostrzegą muzykę jako coś bardziej wartościowego niż tylko uprzyjemnienie czasu i ucieszenie ucha muzyką z radia czy telewizji.

– Śpiewa pan przy goleniu?
– Nie, bobym się zaciął, ale kiedy biorę długi prysznic, lubię sobie nawilżyć struny głosowe, podśpiewując.

– Coś z repertuaru operowego czy coś lżejszego?
– Różne rzeczy, zazwyczaj śpiewam głosem operowym jakieś popowe kawałki, a niekiedy całe fragmenty operowe z repertuaru sopranowego, ponieważ jestem absolutnie zakochany w głosie sopranowym.

– Tej deklaracji się nie dziwię, tym bardziej że wypowiada ją śpiewak, który mówi, że baryton to najbardziej seksowny męski głos.
– Bo tak jest. Tenor, żeby wydobyć wysokie nuty, musi mieć niesamowitą technikę, bas z kolei jest bardzo rzadki, prawdziwy pojawia się raz na 1000 basów. Barytonów natomiast jest bardzo wiele, to głos najbardziej naturalny, najbardziej męski, reprezentujący mężczyznę – i dlatego jest najseksowniejszy, poza tym role napisane dla barytonu to są role trochę podłych kochanków, takich jak Don Giovanni, Oniegin czy Escamillo. To są podrywacze, postacie, które używają wszystkich rodzajów zmysłów, by uwieść kobietę, i dlatego coś tam z tym seksem musi być.

– Czy nadal podgląda pan, słucha innych barytonów?
– Kiedyś ich słuchałem, ale nie wyszedłem na tym aż tak dobrze, jak mi się wydawało. Ci, którzy mi się najbardziej podobają, w większości już nie żyją, śpiewali muzykę Verdiego, tę wielką werystyczną muzykę, której ja jeszcze nie śpiewam. Nie korzystam z pomocy żadnego pedagoga już od wielu lat, ponieważ uważam, że śpiewanie jest cechą bardzo indywidualną. Warsztat wokalny należy sobie samemu zbudować i mieć świadomość jego wykorzystywania. Podczas spektaklu na scenie jestem sam i sam muszę panować nad głosem.

– Pan ma głos bardzo liryczny, ciepły.
– Który jednak z biegiem lat coraz bardziej mężnieje, powiększa się wolumen tego głosu. Zaowocowało to tym, że w tej chwili jestem zakontraktowany w londyńskiej Covent Garden czy monachijskiej Bayerische Staatsoper, by zaśpiewać moje pierwsze role w „Don Carlosie” Verdiego. W Londynie śpiewałem już Germonta w „Traviacie”, a w Met zastanawiamy się nad rolą Jagona w „Otellu” za siedem lat, bo z tak dużym wyprzedzeniem tam się planuje. Teraz mam 38 lat i wykonuję repertuar stricte liryczny, ale mój głos nie jest głosem chudym, biednym, lecz pełnym, ciepłym, jak pan powiedział, zaliczanym do głosów bogatych.

– W trudnych chwilach na scenie można szukać pomocy u suflera.
– W moim przypadku nie zdarza się to zbyt często. Chyba raz, może dwa skorzystałem z pomocy suflera, bo solidnie przygotowuję się do roli. Pewnie również dlatego, że mówię w językach, w których śpiewam, i nawet jeśli wypadnie mi jakaś fraza, zaraz wracam do tekstu, bo wiem, o czym i do kogo śpiewam.

Reżyser i polityk

– Wiele łączy pana z Wiesławem Ochmanem – m. in. zamiłowanie do malarstwa.
– Z tym, że pan Ochman czynnie maluje, bardzo profesjonalnie, natomiast ja na to nie mam jeszcze czasu, aczkolwiek jeśli jestem gdzieś w Nowym Jorku czy Paryżu, to kupuję farby akwarelowe i jakieś miniaturki próbuję sobie szkicować.

– Czyli można się spodziewać, że za ileś lat będzie otwarcie wystawy znanego śpiewaka.
– Spodziewać się można wszystkiego, wielu zmian w moim życiu. Ostatnio np. zdecydowałem się, by w przyszłym roku wyreżyserować „Cosě fan tutte” na festiwalu w Rieti, który jest filią Akademii Santa Cecilia. Podejmuję się po raz pierwszy reżyserii, maluję od czasu do czasu, robię trochę zdjęć, interesuję się sztuką. Nie można tylko i wyłącznie śpiewać i zajmować się operą, bo człowiek w pewnym sensie wyszczupleje emocjonalnie.

– Działalności pedagogicznej nie ma pan w planach?
– Byłem już proszony kilkakrotnie, by poprowadzić master class z młodymi śpiewakami, ale żeby je dawać, samemu trzeba być master, a to przychodzi z wiekiem i długością kariery. Trzeba mieć więcej praktyki, a ja nadal jestem na etapie zdobywania świata i doświadczeń i dlatego myślę, że kiedy pewnego dnia zabraknie już siły głosu, by z sukcesem występować na scenie, trzeba będzie swoją wiedzę przekazać młodszym pokoleniom.

– Jest pan z pokolenia, które w dorosłość wchodziło w czasie zmian ustrojowych w Polsce. Interesowała pana polityka, która wybuchła wraz z wyłonieniem się III RP?
– Nie, wtedy nie, w przeciwieństwie do wielu rówieśników, ale teraz zajmuje mnie ona coraz bardziej.

– A cóż takiego się dzieje, że pana wciąga?
– Każdy dojrzewa, dorasta do pewnych problemów, pewnych zagadnień, bo czasem ciężko jest zrozumieć taką czy inną sytuację. Kiedy podróżujemy po świecie i stykamy się z wieloma osobami, kulturami oraz opiniami na temat kultury, religii, spraw społecznych, to wtedy coraz bardziej uświadamiamy sobie, że możemy coś poprawić, losy swoje czy innych ludzi skierować w inną stronę. Chcemy wtedy zabrać głos. I w efekcie tego rodzi się chęć uczestniczenia w życiu społecznym. A od tego jest już tylko maleńki kroczek do polityki, bo któż inny może zmieniać nasze życie codzienne lepiej niż politycy. Gdy obserwuję w Polsce burzliwe dyskusje na wiele tematów – światopoglądowych, stereotypów, nowego postrzegania naszego miejsca w Unii Europejskiej i samej Unii, budzi się we mnie chęć przeniesienia na nasze poletko tego, co uważam za dobre w innych krajach. Mam swoje przemyślenia, wiele widziałem, mogę wiele wnieść do debaty o sprawach kultury.

– Oj, coś mi się zdaje, że słyszę przyszłego ministra kultury.
– Nie, nie. Nie myślę o tym teraz, jeżeli już, to polityka jest dla mnie pieśnią przyszłości. To jednak nie osłabia mojej chęci wzięcia czynnego udziału w polityce po zakończeniu kariery śpiewaka.

– Już dziś oczami wyobraźni widzę partyjnych liderów marzących, by przyciągnąć do swoich ugrupowań człowieka o tak znanym nazwisku.
– Dziś nie wiążę się emocjonalnie z żadną partią polityczną, tym bardziej że jeśli w przyszłości będę chciał wejść do polityki, to pewnie partii obecnie kształtujących wygląd sceny politycznej już nie będzie.

– Jak się ma inscenizacja „Eugeniusza Oniegina” na deskach Opery Krakowskiej do owej hierarchii ważności: reżyser, scenograf, śpiewacy?
– Myślę, że to jest piękny spektakl, malowniczy, poetycki. Tradycyjny, ale w nowoczesnym ujęciu, jakby piękne antyczne arcydzieło w nowoczesnych ramach. Po „Don Giovannim” w Operze Krakowskiej powiedziałem, że chcę mieć wpływ na to, jak będzie wyglądała przyszła produkcja. Don Giovanni to moja życiowa rola, tymczasem po tamtym spektaklu, nawiązującym do filmu Felliniego, nie czułem się spełniony.

– Nawet nie na osiem i pół?
– Tak, nawet nie na osiem i pół. Wiem, że trudno ocenić, dlaczego tak wyszło z „Don Giovannim”, niemniej jednak zadecydowałem, że nie chcę więcej śpiewać w tej produkcji. Z drugiej strony, doceniałem talent Michała Znanieckiego i to, co scenicznie ma do powiedzenia. I to się uwidoczniło w „Eugeniuszu Onieginie”, bo to jest spektakl z moich marzeń, dający mnie – Onieginowi szansę pokazania się jako prawdziwy człowiek. Reżyserzy traktują go po macoszemu, koncentrując się na innych postaciach tej opery, Tatianie i Leńskim. W tym spektaklu moje onieginowskie serce będzie się topiło wraz z obecnym w scenografii lodem aż do samego końca.

– Słowem duch krakowski w słowiańskiej operze.
– Zgadza się.

————————————

MARIUSZ KWIECIEŃ – ur. w 1972 r. w Krakowie. Ukończył Warszawską Akademię Muzyczną w klasie Włodzimierza Zalewskiego. Jest absolwentem Metropolitan Opera’s Lindemann Young Artist Development Program. Występuje w najbardziej prestiżowych teatrach operowych i z najbardziej uznanymi orkiestrami symfonicznymi. Najczęściej współpracuje z Metropolitan Opera (brał udział w gali z okazji 125-lecia tej sceny), występuje w Covent Garden, Lyric Opera of Chicago, Teatrze Bolszoj w Moskwie, Bayerische Staatsoper, Viener Staatsoper, San Francisco Opera, paryskiej Operze Bastille i mediolańskiej La Scali. Ma liczne kreacje, ale zasłynął w świecie jako Don Giovanni, w Seattle Opera za tę kreację został wybrany w 2007 na Artystę Roku.

Wydanie: 2010, 51-52/2010

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy