Jak Polacy ocierali się o Oscary „Ida” wróciła z Oscarem, należało się! Ostatecznie kto zna ten bolesny polsko-żydowski splot losów tak dobrze jak my? Chociaż nie zawsze mieliśmy dość talentu, by przenieść go na ekran. Brakowało mocy artystycznych, pieniędzy, okazji. I taktu! No bo przypomnijmy… Ida w Los Angeles Ida Kamińska! Temat Holokaustu i przyległości mógł nam przynieść Oscara już w roku 1966, choć jakoś u nas o tym cicho. I już my wiemy dlaczego! Wcale nie z tego powodu, że film „Sklep przy głównej ulicy” był czechosłowacki, a aktorka wprawdzie z Polski, ale też z Teatru Żydowskiego. Powód jest o wiele bardziej wstydliwy. W każdym razie w roku 1964 o Warszawę zahaczyło dwóch słowackich reżyserów – Ján Kadár i Elmar Klos – którzy właśnie przerabiali na film powieść Ladislava Gros- mana o pewnej sędziwej żydowskiej sklepikarce z prowincji, do której nie dociera, że jest rok 1942 i właśnie zaczęła się Zagłada. Poszli na przedstawienie do Żydowskiego i tam zobaczyli – wypisz wymaluj – taką właśnie babcię. Ona już bardzo słabo kontaktuje, co cynicznie wykorzystuje bezwzględny wnuczek. Był to hiszpański wyciskacz łez „Drzewa umierają stojąc”. Babcię grała Ida Kamińska. Choć w tej roli upamiętniła się nie ona, lecz wiekowa Mieczysława Ćwiklińska, która na scenie już naprawdę nie wiedziała, gdzie jest i czego od niej chcą. Organizatorzy po cichu zapewniali publiczność, że staruszka lada dzień odmelduje się w trakcie spektaklu. I można będzie sobie obejrzeć zejście legendarnej „Ćwikły” za cenę zwykłego biletu. Tłumy waliły drzwiami i oknami! Ale Słowakom w oko wpadła nie Ćwiklińska, lecz Kamińska. Zgodziła się zagrać – nawet po słowacku, nawet babcinkę kompletnie głuchą. Poczytywała to sobie za spłatę długu wobec wszystkich zagazowanych rodaków. Film w Cannes dostał zaledwie wyróżnienie, a Ida – dyplom. A i to tylko dlatego, że obstawał przy tym honorowy przewodniczący jury, lewicujący pisarz André Malraux. Za to z Cannes było już blisko do Los Angeles. Tu nastąpiło cudowne rozmnożenie Oscarów. Film pokazano w Stanach w ramach tzw. szerokiej dystrybucji i szybko dostał statuetkę (razy dwa, bo miał dwóch reżyserów) w kategorii „najlepszy film nieanglojęzyczny” za rok 1966. Pierwszy film z Oscarem z krajów demokracji ludowej. To było coś! Wcześniej zaledwie nominacje dostały tylko cztery obrazy zza żelaznej kurtyny: trzy jugosłowiańskie i nasz „Nóż w wodzie”. Po Kamińską – jako współautorkę sukcesu – do Warszawy przyleciała specjalna wysłanniczka Akademii. Pozwoliła nawet starszej pani zabrać ze sobą, na koszt firmy naturalnie, wnuczkę anglistkę. Kiedy na lotnisku w Los Angeles Ida zobaczyła, że podstawiona limuzyna ma chorągiewki czechosłowackie, zażądała, by przynajmniej jedną zdjąć i zastąpić polską. Z biało-czerwoną na błotniku pojechała na konkurs. W hotelach była ciągle wystraszona, bo kelner przynosił śniadanie do numeru (cały czas na koszt Akademii), a ona powtarzała w kółko: „To przecież musi kosztować majątek…”. W każdym razie Ameryka obejrzała sobie zwycięski film made in Czechoslovakia, a w nim Kamińską. Skromny, czarno-biały obraz bywał fetowany na stojąco. I nic dziwnego, że rok później nominowano Kamińską (już jako aktorkę prezentowaną w Stanach, więc nie „zagraniczną”) w konkursie głównym. Kategoria: „najlepsza pierwszoplanowa rola żeńska”. Choć po prawdzie materiału było tam raczej na rolę drugoplanową. Do pokonania miała m.in. Vanessę Redgrave, Anouk Aimée i samą Elizabeth Taylor (rola z „Kto się boi Virginii Woolf?”). No cóż, z Elizabeth Taylor nie dało się wygrać! Skończyło się na nominacji. Gratulowali jej najwięksi, ale ona nie bardzo chwytała, kto jest kto. Uścisnął jej dłoń wzruszony Charlton Heston (ówczesne bożyszcze z „Ben Hura”), a ona pyta: „Jaki przystojny! To pewnie też aktor?”. Na przyjęciach pojawiała się w bardzo skromnej sukni. I prasie się podobało, że „brylanty zostawiła w domu”. Propozycje udziału w filmach amerykańskich grzecznie odrzucała. Bo przecież ona „ma w Warszawie swoją scenę”. Jak na rok 1967 była bardzo naiwna – Moczar już szykował wiadomą nagonkę. I kiedy Żydów odsuwano, skąd tylko się dało, nagle w 1968 r. – ni z gruchy, ni z pietruchy – na afiszu jednego z warszawskich kin wylądował „Sklep przy głównej
Tagi:
Wiesław Kot









