Inteligenci, inteligenci, inteligenci, hej…

Inteligenci, inteligenci, inteligenci, hej…

LIBERUM VETO Gdy wprowadzano stan wojenny, nasz syn, Kuba, przebywał “na saksach” w USA (pracą załatwił mu pewien zacny Amerykanin polsko-ży­dowskiego pochodzenia, rodem “z miasta Łodzi”…). Telefony były za­blokowane, listy cenzurowane, więc chcąc jak najszybciej poinformować syna o sytuacji, wysłałam otwartą kartkę z takim oto utworkiem-potworkiem: Chodzą po mieście inteligenci, chodzą parami, śnięci, zziębnięci, inteligenci, inteligenci, inteligenci, hej… Chodzą po mieście dzielni żołnierze, chodzą piątkami, aż włos się jeży, inteligentom, inteligentom, inteligentom, hej!… Nigdy nie ukrywałam i nie ukry­wam, że stan wojenny przyjęłam z ulgą, jako “mniejsze zło”. A bałam się – wręcz panicznie… – nie tyle in­terwencji Wielkiego Brata, co wojny domowej, do której mogło dojść wskutek zderzenia partyjnego “beto­nu” z niektórymi solidarnościowymi “oszołomami”. Dziś wiemy już do­kładnie, że takowych nie brakło, a są sytuacje, gdy wystarczy iskra, by wy­wołać pożogę. Wracając do inteligentów – w isto­cie żywię wobec tej grupy uczucia niejednoznaczne, co wynika zapew­ne z mego statusu mieszańca stano­wego. Mój dziadek “po mieczu”, Bartłomiej (nomen omen…) był ko­walem w podzaleszczyckiej wiosce; dziadek “po kądzieli”, Erazm – ad­wokatem, który za młodu wziął udział w powstaniu styczniowym. Je­go żona, a moja babcia, półkrwi Ormianka, miała majątek na Podolu, tak więc wychowałam się na styku dwu kręgów zasadniczych dla naszej kultury: chłopów i ziemiaństwa o ge­nealogii szlacheckiej. Jak wiadomo, niektórzy warszaw­scy socjologowie dzielą inteligentów na “prawdziwych” i tych “zza stodo­ły”. Jako synowa Władysława Tatar­kiewicza spędziłam pół wieku wśród “najprawdziwszych” inteligentów i zauważyłam, że dzielą się oni na dwie wyraźne podgrupy. Jedni – to lu­dzie utalentowani, wykształceni, kul­turalni i tym nigdy nie przychodzi do głowy oceniać ludzi według ich pochodzenia, wszystko jedno – społecz­nego czy etnicznego, dla nich liczą się osobiste walory. Drudzy – to osoby, których aspiracje zdecydowanie prze­rastają możliwości. Może to właśnie jest powodem histerii, tej, jak twier­dził Antoni Kępiński – “pańskiej” nerwicy? Nerwica “chłopska” to – zdaniem Kępińskiego – neurastenia, tak wyraziście przedstawiona przez Prusa na przykładzie starego Ślimaka. Prus – wyjątkowo bystry obserwa­tor i dalekowzroczny wizjoner – sta­nowi przykład inteligenta w najlep­szym sensie tego słowa. Od wcze­snej, przedwojennej młodości “ko­cham” tego autora i ubolewam, że je­go przesłanie tak naprawdę do tej pory nie dotarło do świadomości społecznej. Dzieje się tak za sprawą krytyków oraz nauczy­cieli czytających naszą literaturę przez pryzmat Mickiewicza i Sien­kiewicza, piewców czynu zbroj­nego, którzy jednak nie brali w nim udziału. Mickiewicz nie kwapił się do bezna­dziejnej walki, jaką było powstanie listopadowe; Sienkiewicza wskutek “mizer­nej postury” uznano za dziecko i nie przyjęto do szeregów powstańczych, w których znalazł się o rok młodszy Oleś Głowacki, znany później jako Bolesław Prus. Niedawno popularyza­tor polskiej literatury, Jan Tomkowski, napisał na łamach “wołkowego” Życia, że Prus nie zastosował właściwej stra­tegii, bo nie spełnił oczekiwań czy­telników pragnących “krzepienia serc”. Inaczej mówiąc – Prus nie pi­sał “czytadeł” z happy endem… To doprawdy zdumiewające, jak polskie elity nie odbierają tego, co mieli i mają do powiedzenia najwy­bitniejsi, najmądrzejsi z rodaków. Jest to także casus Aleksandra Fredry, który nie był “inteligentem”, nie miał formalnego wykształcenia i jako posesjonat nie musiał zarabiać na życie, ale niewątpliwie był naj­bardziej romantyczny z pisarzy tej doby. On jeden naprawdę walczył i to w pełnym wymiarze, i naprawdę kochał kobietę, która miała zostać jego żoną, a potem kochał wspólne dzieci. Ponadto jako obywatel uprawiał – avant la lettre – “pracę orga­niczną”, czego poza wąskim gronem specjalistów i hobbystów (jak ja…) nikt nie przyjmuje do wiadomości, traktując Fredrę jako zabawiacza, wesołka, niemal dyskdżokeja. Nie zauważa się też, że w “Panu Jowialskim” hrabia Fredro ukazał, iż w Jowiałówce – a to Polska właśnie! – pora na stanową zmianę warty: dzię­ki “mezaliansowi” rządy w Jowiałówce przejmie wszak plebejusz, który niewątpliwie lepiej nadaje się do tej funkcji niż bajdurzący staru­szek, czy jego zidiociały syn, szambelan… Juliusz Mieroszewski, najbystrzej­szy chyba z powojennych publicystów nie tylko emigracyjnych, w eseju pt. “Kordian i cham” (por. “Wizja Polski na łamach Kultury 1947-1976”, Lu­blin, 1999 r.) stwierdzał, że w Polsce, tak czy owak, musiało dojść do “muta­cji elit”, jak to określił, to znaczy do gremialnego wkroczenia na scenę

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2000, 34/2000

Kategorie: Opinie