Iść tam, gdzie najtrudniej – Rozmowa z Marcinem Gienieczko

Iść tam, gdzie najtrudniej – Rozmowa z Marcinem Gienieczko

Temperatura minus 53 albo plus 50, wiatr, samotność – i setki kilometrów do pokonania – Od kiedy jest pan ekstremalnym podróżnikiem? – Od czasów studiów w Wyższej Szkole Dziennikarskiej im. Wańkowicza. Miałem już wtedy za sobą rowerową wyprawę dookoła Polski, a także długie wędrówki po Tatrach oraz Bieszczadach. I pewnego pięknego dnia pomyślałem, że chcę żyć w drodze, trochę inaczej niż wszyscy. Zacząłem na serio podróżować, z czasem ta pasja stała się moim zawodem. Organizowałem wyprawy komercyjne, byłem przewodnikiem na rzekach Alaski – Jukonie i jego dopływach. Niemal każdego roku parę miesięcy spędzałem w Kanadzie. – Co dotychczas było dla pana największym wyzwaniem? – Spływ kajakiem po rzece Ponoj połączony z opłynięciem południowej części półwyspu Kola, przejście zimą 600 km zamarzniętą Kołymą do jej ujścia oraz przejście gór Mackenzie. Zimą musiałem wycofać się z tych gór, ale ponowiłem próbę i przeszedłem je późną jesienią. To jeszcze dzikszy i bardziej odludny obszar niż północna Syberia. Podczas zimowej wędrówki Kołymą mogłem co kilka dni natknąć się na ludzi – traperów i myśliwych. W górach Mackenzie przez 24 dni przeszedłem 350 km i nie spotkałem żywej duszy. – Jak w czasie tych wypraw radzi pan sobie z mrozem? – Mróz rzeczywiście jest potężny. W trakcie wyprawy Kołymą zaczęło się od minus 45 stopni za Magadanem. Potem było minus 50 i jeszcze zimniej, ale skala mego termometru kończyła się na 53 stopniach. Odmroziłem wtedy dwa palce, bo musiałem wkręcać w lód śruby, żeby postawić namiot. Po dwóch, trzech noclegach w namiocie, chcąc trochę się ogrzać, spędzałem zwykle jedną noc w którejś z chatek stawianych przez myśliwych lub rybaków. To oni poradzili mi, by smarować twarz tłuszczem gęsim. Wszystkie dostępne w sprzedaży maści ochronne zawierają parę procent wody i przy bardzo niskich temperaturach mogą powodować odmrożenia. – Pewnie na Kołymie trochę pan schudł? – Przez te trzy miesiące zeszczuplałem 10 kg, co nie znaczy, że wcześniej byłem gruby. Normalnie ważę 81 kg przy wzroście 180 cm. Przygotowanie kondycyjne jest ważne, dlatego biegam, pływam, chodzę na siłownię, jeżdżę na rowerze, a przed wyprawami polarnymi ciągnę za sobą opony. – Czy w czasie wypraw ma pan skuteczną łączność? – Korzystam z telefonu satelitarnego i w razie potrzeby mogę zadzwonić po pomoc, lecz szanse, że zostanę szybko odnaleziony, są praktycznie niewielkie. Przykładowo Kołyma w dolnym biegu jest trzy razy szersza niż Wisła pod Warszawą i ma wiele wysp. Niełatwo znaleźć tam zagubionego człowieka. – A co z prowiantem? Czy podczas 600-kilometrowej wyprawy zamarzniętą rzeką wszystko dźwigał pan ze sobą? – Tak, ciągnąłem sanki, ładunek na początku ważył prawie 100 kg. Żywność miałem liofilizowaną, sproszkowaną. Gdy już mi się kończyła, jadłem to, co na północnej Syberii je się zimą – surową rybę maczaną w soli, cebulę, słoninę. Rosyjska gościnność jest ogromna, wszystkim mnie częstowano, gdybym próbował zapłacić, obraziłbym gospodarzy. W drodze wodę oczywiście topiłem z lodu lub śniegu. – Ale chyba nie przesadzał pan z myciem? – Podczas wyprawy Kołymą nie myłem się przez trzy miesiące. Nie było to żadnym problemem, bo ani się nie pociłem, ani nie brudziłem, wszystko wychodziło z mrozem. Od czasu do czasu myłem zęby albo chociaż płukałem jamę ustną wódką żołądkową. Z mycia można zrezygnować, jednak z czynności fizjologicznych już nie. Stanowiły one ekstremalne przeżycie i były prawie niemożliwe do wykonania, ale musiałem sobie radzić. Żeby chronić się przed wiatrem i mrozem, nie wychodziłem wtedy z namiotu, wykopywałem dołek. – Czy w trakcie samotnych wypraw zachorował pan lub miał jakiś wypadek? – Podczas wyprawy przez góry Mackenzie przechodziłem rzekę w bród, pośliznąłem się na głazach i zostałem porwany przez nurt. Plecak pociągnął mnie w dół, zrobiłem parę kozłów pod wodą i już zaczynałem wpadać w hipotermię, ale zdołałem wydostać się na brzeg. Innym razem, gdy płynąłem trzy miesiące Jukonem, przeziębiłem pęcherz. Stało się tak, bo przez pięć dni miałem na rzece pogodę niemal sztormową, woda cały czas wlewała się do pontonu. Przeziębienie było

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 16/2010, 2010

Kategorie: Wywiady