Oni się śpieszą, a my się nie dajemy

Oni się śpieszą, a my się nie dajemy

Warszawa 09.05.2018 r. Daniel Passent - dziennikarz i dyplomata. fot.Krzysztof Zuczkowski

Dzisiejsze dziennikarstwo albo władzę sprawuje, albo o nią walczy Daniel Passent – publicysta, dyplomata Dziennikarzem zaczął pan być w październiku 1956. Choć rok 1956 zastał pana w ZSRR. – Byłem na I roku studiów, na uniwersytecie w Leningradzie. Żyłem między uniwersytetem, muzeum w Ermitażu i akademikiem na ulicy Dobrolubowa. W czerwcu skończył się rok akademicki, mój pierwszy i jedyny i wyruszyłem pociągiem do Warszawy. Kiedy przyjechałem do Warszawy, całe miasto już było podniecone. Dowiedziałem się o Poznaniu, co było dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Byłem szczeniakiem, który specjalnie tym się nie interesował, interesowały mnie studia, a nie bieżąca polityka. Przy tym wychowywałem się w rodzinie dr. Jakuba Prawina, który był starym komunistą, byłem niewierzący. Nie miałem skąd czerpać znaków zapytania wobec tego, co się dzieje. Do tego jeszcze byłem zachwycony, że żyję. Moi rodzice zginęli, a ja jako jedyny z rodziny ocalałem z Holokaustu. Już w czerwcu postanowił pan nie wracać do Leningradu… – Na II rok zapisałem się na Uniwersytet Warszawski. Poszedłem na uniwersytet, a tam się kotłowało. Bo Gomułka, bo Węgry, bo Rosjanie, oddawaliśmy krew dla Węgrów. I tam poznałem moich przyjaciół na resztę życia. Andrzeja Garlickiego, przyszłego profesora i mojego najbliższego przyjaciela, i Andrzeja Krzysztofa Wróblewskiego. A także Karola Modzelewskiego, z którym kontakt przez resztę życia nie był może bliski, bo nasze drogi się rozeszły, ale który do dziś jest bliską mi osobą. Potrzebowałem z czegoś żyć i oni mnie skierowali do swojego kolegi, Mariana Turskiego, w „Sztandarze Młodych”. Czyli od 1956 r. do dzisiaj jestem z Marianem Turskim w jednej redakcji, bośmy się ze „Sztandaru” przenieśli do „Polityki”. W jaki sposób? – Był odwrót od Października… W „Sztandarze” zaczęliśmy odczuwać dokręcanie śruby. I wtedy się rozeszło, że pełniący obowiązki naczelnego Marian Turski i kilku moich kolegów, Jan Krzysztof Wróblewski, Zygmunt Szeliga, Darek Fikus, odchodzą ze „Sztandaru” na znak protestu i przenoszą się do „Polityki”, która akurat powstała. Co było krokiem trochę dziwnym, ponieważ ta „Polityka” została założona na grobie „Po Prostu” i miała reprezentować słuszną linię Gomułki. Ale ja byłem za głupi, żeby to wszystko rozumieć. Byłem zaaferowany tym, że jestem dziennikarzem, że mam zrobić wywiad, napisać tekst… Tak bardziej świadomie zacząłem być dziennikarzem w „Polityce”. Na czym ta świadomość polegała? – Nauczyłem się wyczuwać tzw. atmosferę. Po pierwsze, ciągle wzywali Rakowskiego do KC na odprawy redaktorów naczelnych, więc on przynosił wieści i spostrzeżenia. Po drugie, wyczuwaliśmy temperaturę po cenzurze. Po jej ingerencjach. Po trzecie, mówiło się, że z powietrza wiadomo, co się dzieje. Czasami wyjeżdżaliśmy za granicę. Ja byłem pod tym względem mocno uprzywilejowany. W roku 1962 dostałem stypendium do Stanów Zjednoczonych, na Uniwersytet w Princeton. Jak pan to sobie załatwił? – Proszę pana, dzisiaj trudno w to uwierzyć. Jako młody dziennikarz byłem zapraszany na różne przyjęcia, koktajle czy święta państwowe w ambasadach. I pewnego dnia do redakcji zadzwonił radca ambasady amerykańskiej, pan Lee Stull. Że on by chciał umówić się ze mną na kawę. Byłem zdziwiony i przestraszony, czy w ogóle można umówić się z amerykańskim radcą? Poszedłem do Rakowskiego, a on powiedział: „Niech Darek Fikus idzie z tobą”. I poszedł w charakterze przyzwoitki. A Stull przedstawił się, że jest absolwentem Uniwersytetu Princeton i przysługuje mu raz w roku wskazanie kandydata do stypendium. I czy ja się zgadzam, żeby on mnie wskazał? Zgodziłem się i dostałem to stypendium. Więc byłem przez rok, w latach 1962-1963 na wspaniałym uniwersytecie. W ogóle uważam go za najlepszy rok mojego życia, ze wszystkich 80, które przeżyłem. Bo byłem wolny, na jednym z najlepszych uniwersytetów, miałem opłacony akademik i stołówkę oraz 100 dol. miesięcznie w gotówce na komunikację, książki. Byłem absolutnie szczęśliwy. Ale wrócił pan… – Bo resztki rodziny, bo dziewczyna, która czekała, bo tygodnik „Polityka”, a gdybym został w Ameryce, to bym zrobił „Polityce” straszne świństwo. Bo już miałem pewien dorobek. Poza tym język polski to jest mój język, ja w nim pisałem, a Polska to jest mój kraj. Stany Zjednoczone oglądałem jak film, natomiast w Polsce żyłem w autentycznym świecie. Na stypendium w Stanach nie miałem żadnych trosk. Pod koniec pobytu dostałem nawet propozycję, żeby robić doktorat, zostać asystentem. Ale już wiedziałem, że gdyby to nie wypaliło, musiałbym się przebijać, a to nie byłoby proste. Muszę też powiedzieć, że miałem poczucie, że nigdzie nie będzie mi tak dobrze jak w Polsce. Mimo że ta Polska była biedna itd. W sumie nie żałuję,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 20/2018, 2018

Kategorie: Wywiady