Nie wysławia ani zniesławia

Nie wysławia ani zniesławia

W krajach bloku wschodniego „Polski Słownik Biograficzny” to ewenement, czegoś takiego nigdzie indziej nie było


Prof. Andrzej Romanowski – redaktor naczelny „Polskiego Słownika Biograficznego”


Od ponad 20 lat jest pan redaktorem naczelnym „Polskiego Słownika Biograficznego” (PSB). Jak to się zaczęło?
– Rzeczywiście, minęło już 20 lat. Poza niedoścignionym prof. Emanuelem Rostworowskim wszyscy naczelni rządzili krócej. A jak trafiłem do „Słownika”? W październiku 2002 r. zaprosił mnie do siebie prof. Henryk Markiewicz. Bywałem u niego w domu wielokrotnie, toteż w tym zaproszeniu nie było nic nadzwyczajnego. Przyszedłem, usiadłem, Markiewicz jak zwykle nalał lampkę koniaku i powiedział, że niebawem kończy 80 lat, przechodzi na emeryturę i chciałby, bym to ja przejął po nim „Polski Słownik Biograficzny”. Osłupiałem. I natychmiast wybuchnąłem: „Panie profesorze! Wygłupiłbym się, gdybym przyjął taką propozycję!”. „Dlaczego?”, spytał Markiewicz łagodnie i zaczął mnie przekonywać. Powołał się na pozytywne opinie o mnie profesorów Janusza Tazbira i Jerzego Wyrozumskiego.

Powołanie się na nich miało dla mnie znaczenie: więc historycy też mnie chcą? Mnie – polonistę? Nie pomyślałem, że to przecież Markiewicz wystawił mi stosowną rekomendację. Spotkanie zakończyło się tym, że dostałem trzy dni na zastanowienie. Propozycję potraktowałem jako wyzwanie życiowe, największe z możliwych.

Czytelnikom należy się choć minimum historii „Słownika”.
– Objąłem „Słownik” równo 68 lat po ukazaniu się jego pierwszego zeszytu, który ujrzał światło dzienne 10 stycznia 1935 r. Twórcą „Słownika” i jego pierwszym redaktorem głównym był prof. Władysław Konopczyński, wielki historyk, zwany pożeraczem archiwów, a zarazem polityk Narodowej Demokracji. Ale on w „Słowniku” własne poglądy odkładał na bok. Do tego stopnia, że endekom zdarzało się go krytykować za… filosemityzm! W pierwszym zeszycie „Słownika” Konopczyński zawarł przesłanie, które jest aktualne do dziś: „Przeznaczony dla szerokich kół inteligencji, »Słownik« ma na celu wyłącznie informację, a nie szerzenie jakichkolwiek zasad czy programów. Nie wysławia, ani zniesławia, nie jest »Plutarchem« polskim, nie ubiega się za rewelacją ani rewizją starych poglądów. Jeżeli niektóre osobistości w świetle naszych badań stracą nieco ze swego nimbu, to za to setki innych, zapomnianych lub niedocenionych, odzyskają miejsce w pamięci pokoleń ze swym dodatnim plonem życiowym. Niewątpliwie stracą na tym ulubieńcy dziejów, zyska naród jako zespół twórczych pokoleń. I zyska prawda dziejowa”. Po prawie 90 latach trudno czytać te słowa bez wzruszenia.

Pozostają dla was dyrektywą?
– Do ostatniego przecinka. Bo jakże proroczo dziś brzmią! W czasach stalinowskich „Słownik” nie poszedł na żadne kompromisy. Jedynego dokonał sam Konopczyński, bo chcąc ratować swoje dzieło, ustąpił ze stanowiska. Ale nie zapobiegł niczemu: nie sposób było dogadać się z cenzurą w sprawie biogramu Feliksa Dzierżyńskiego. „Słownik” został zawieszony. I tak oto przyszło mi w życiu zasiadać w dwóch redakcjach, które za stalinizmu wolały zejść ze sceny, niż kłamać: w „Tygodniku Powszechnym” i w „Słowniku”. Pierwszy nie chciał opublikować hołdowniczego nekrologu Stalina, drugi – zafałszowanego życiorysu Dzierżyńskiego.

Ale prof. Tazbir, w moich czasach przewodniczący Rady Naukowej PSB, mówił: „Chwała Bogu, że „Słownik” został zawieszony. Gdyby wychodził, jakże byście musieli się wstydzić wydrukowanych wtedy biogramów!”. „Słownik” został wskrzeszony w atmosferze popaździernikowej i ponownie ukazuje się od roku 1958.

Czy to, co zostało napisane w II RP, wytrzymuje ciśnienie czasu?
– Generalnie tak, ale są to biogramy powstałe w innej poetyce, według innych dyrektyw: na ogół bardzo ogólne, skrótowe. Mówi się więc czasem, że powinniśmy opracować te biogramy na nowo. Ale to nas odciągnie od zasadniczej roboty. Bo przede wszystkim trzeba „Słownik”– jego serię zasadniczą – ukończyć!

A to, co powstało w PRL, wymaga reinterpretacji? Napisania od nowa?
– Nie. Tu „Słownik” nie musi w zasadzie niczego się wstydzić. Oczywiście stan badań się zmienił, ogląd danej postaci bywa dziś inny, ale tak dzieje się zawsze: nauka rozwija się, żyje.

Ograniczenia cenzuralne nie wpływały na treść biogramów?
– Otóż cenzura obchodziła się ze „Słownikiem” łagodnie, był on wydawnictwem niszowym, a dyrektywa „nie wysławia ani nie zniesławia” była dla nas wygodnym alibi. Pozostawały szczegóły, zwłaszcza zbrodnia katyńska, na to nie było mocnych. Ale też nigdzie w „Słowniku” nie ma formuły „zamordowany przez Niemców w Katyniu w roku 1941”. Są formuły omowne, a w załączonej bibliografii figuruje skrócony tytuł opracowania: „Adam Moszyński, Lista katyńska: jeńcy obozów Kozielsk, Ostaszków, Starobielsk, Londyn 1982”. Podaje się np. ostatni fakt z życia, że w 1939 r. ktoś był komendantem placu w Kowlu. Kto wie, gdzie jest Kowel, może sobie dośpiewać. Choć akurat w tym przypadku (Andrzeja Tadeusza Hałacińskiego) widnieje data śmierci: 1941. Wcześniej, przy Włodzimierzu Godłowskim, napisano wprost: „wzięty do niewoli pod Kowlem, zginął w Katyniu”. Ale w główce również podano datę śmierci: 1941. Potem jednak nie chciano już brać udziału w kłamstwie. O Lechu Piwowarze podaje się w główce datę śmierci: „po roku 1939”, a w tekście: „Internowany przez armię radziecką, został osadzony w obozie w Starobielsku. Ostatnią wiadomość od niego otrzymała rodzina w kwietniu 1940”.

Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 51/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym

p.dybicz@tygodnikprzeglad.pl

Wydanie: 2023, 51/2023

Kategorie: Kraj, Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy