Ja, ten trzeci

Ja, ten trzeci

Żałuję, że nie sfilmowałem „”Kartoteki”” mojego brata Stanisław Różewicz (ur. w 1924 r.) – reżyser filmów fabularnych, dokumentalnych oraz Teatru TV. Jako samodzielny reżyser zadebiutował w 1954 r. filmem „Trudna miłość”. W latach 1967-1968 i 1972-1980 był kierownikiem artystycznym Zespołu Filmowego „Tor” (pracowali z nim m.in. Zanussi, Kieślowski, Piwowski, Marczewski i Bajon). Wyreżyserował m.in. filmy: „Wolne miasto”, „Miejsce na ziemi”, „Głos z tamtego świata”, „Na melinę”, „Piekło i niebo”, „Westerplatte”, „Samotność we dwoje”, „Pasja”, „Pensja pani Latter”, „Kobieta w kapeluszu”, „Anioł w szafie”, „Nocny gość”, spektakle Teatru TV: „Mąż pod łóżkiem”, „Pułapka”, dokumenty: „Nasz starszy brat”, „Kinema”, „Wycieczka do Paryża”. Niebawem zobaczymy jego najnowszy spektakl w Teatrze TV, „Matka i dziecko”. – Co jest dla pana w filmie najważniejsze? Ciekawie opowiedziana historia, przekazanie pewnych wartości, idei czy może przyjemność, zabawa w robienie filmu? – Dla mnie robienie filmu to nie jest zabawa. Są reżyserzy, którzy mówią: „Przeżyłem przygodę w teatrze, to teraz przeżyję przygodę w filmie”. Natomiast ja nigdy nie traktowałem pracy nad filmem jako zabawy czy przygody. Nie wiem, czy w ogóle znam jakiegokolwiek dobrego reżysera, który traktuje to jako zabawę. – A Woody Allen? Mówi, że robiąc film, zawsze świetnie się bawi. – Woody Allen – zgoda. Ma coś do powiedzenia, umie robić filmy. W jego warunkach pracy robienie filmu może być przyjemne. W naszych obecnych warunkach raczej nie. Jednak proszę nie myśleć, że ja traktuję pracę nad filmem jako drogę przez mękę. Są etapy, które lubię, zwłaszcza okres zdjęciowy, pisania scenopisu. – To najważniejsze etapy dla pana? – Najważniejsze jest to, co jest w środku, w scenariuszu, co chcę przekazać. Moje pokolenie, które wchodziło do kina po wojnie, chciało robić film artystyczny. To byli ludzie przedwojennego Startu: Jakubowska, Bohdziewicz, Ford, Zarzycki. Odbierali film jako utwór artystyczny, ale społecznie pożyteczny, mówiący o rzeczywistym świecie. I takie było założenie Zespołów Filmowych. – A dzisiaj? – To już całkiem inne kino. Wszystko się zmieniło. – Na gorsze? – Oczywiście, że na gorsze – w moim pojęciu. Kiedyś polskie kino funkcjonowało na uprzywilejowanych warunkach, jakich nie było nigdzie w Europie ani na świecie. Reżyser dostawał i pieniądze, i tyle dni zdjęciowych, ile potrzebował. W latach 80., w nieprzemyślanym pędzie reformowania przeróżnych systemów polikwidowano także Zespoły Filmowe. A były one podstawą realizacji wartościowych filmów. Ułatwiały młodym normalne warunki debiutu, dając im normalną liczbę dni zdjęciowych, odpowiednią ilość taśmy, doświadczone ekipy zdjęciowe i życzliwą opiekę… Warunki techniczne zmieniły się na plus. – Dlaczego porzucił pan fabułę? – To nie tak, że ją porzuciłem. Po prostu kontakty z pewnymi ludźmi zniechęciły mnie. Jakiś czas temu złożyłem scenariusz. Mimo dobrych opinii o scenariuszu człowiek, który miał decydujący głos, oświadczył, że film nie będzie skierowany do realizacji, temat jest niekomercyjny. Powiedziałem: „Do widzenia” i wyszedłem, bo nie uważałem, że dyskusja z tym człowiekiem przyniesie jakikolwiek pozytywny rezultat. I zająłem się Teatrem Telewizji i dokumentem. – Kino komercyjne pana nie interesuje? – To jest pojęcie szerokie. Filmu o Aleksandrze Wielkim, na który wydano 180 mln dol., nie mam ochoty oglądać, chociaż kolorowe pisma przez dwa miesiące do tego zachęcały. Mnie Aleksander, przebrany za choinkę i paradujący na koniu, nie interesuje. Jestem już w latach i muszę wybierać, co chcę oglądać. I co chcę robić. Bić głową w mur nie umiem. Nikt się nie zainteresował, co robi Różewicz, czy może warto mu pomóc. Były szef kinematografii nie znalazł nawet czasu, żeby ze mną pogadać. Rozmawiałem kiedyś o tym z Hasem. On też przez wiele lat nie robił filmów, bo nikt ani ze środowiska, ani z władz kinematografii nie zainteresował się nim. Kiedy stanął przed ścianą, uciekł do szkoły filmowej. – W pana twórczości silnie obecna jest tematyka wojenna. Czy po 60 latach od zakończenia II wojny światowej nadal pana prześladuje? Jest pana obsesją? – To nie obsesja, tylko rezultat tego, co przeżyłem. „Świadectwo urodzenia”. Dużo miejsca w moich filmach – „Westerplatte”, „Wolne miasto”, „Echo”, „Opadły liście”, „Na melinę” – zajmuje okupacja i wojna. Nawet w „Rysiu” – na podstawie „Kościoła w Skaryszewie” Iwaszkiewicza –

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 08/2007, 2007

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska