Znam sto tysięcy słów

Znam sto tysięcy słów

Nikt tak głęboko nie wnika w tekst jak tłumacz

Jan Gondowicz – krytyk, taternik, eseista, tłumacz literatury francuskiej i rosyjskiej, były wydawca. Przekładał teksty m.in. Josifa Brodskiego, Gustave’a Flauberta, Alfreda Jarry’ego, Raymonda Queneau, Georges’a Pereca. Autor bestiariusza „Zoologia fantastyczna uzupełniona” (1995, 2007), antologii tekstów surrealistycznych „Przekleństwa wyobraźni” (2010) oraz studium „Trans-Autentyk. Nie-czyste formy Brunona Schulza” (2014).
– Wie pani, co próbuję właśnie wcisnąć wydawcy?
Co takiego?
– „The Dictionary of Imaginary Places” Alberta Manguela i Gianniego Guadalupiego, słownik miejsc urojonych, a opisanych w literaturze i niektórych filmach. Świat szaleje na jego punkcie od 20 lat, Węgrzy wydali go w 2005 r., Ukraińcy w 2007, ale Polska jest zadupiem wszechświata i oprócz Carlosa Marrodána nikt u nas o nim nie słyszał. Jest to zarazem panorama literatury powszechnej i jej parodia. Służy budzeniu zdziwień w obliczu różnorodności pisarskich fantazji i długowieczności niektórych idei. To rozbudowany do 800 stron paradoks: książka dostarcza wiedzy, lecz jest to wiedza sfingowana. Za pozwoleniem wydawców uzupełnię książkę o 25 haseł z zakamarków literatury polskiej, bo dotąd u Manguela, co zresztą dobrze o nim świadczy, figuruje tylko „Sanatorium pod Klepsydrą”.
No właśnie, porozmawiajmy o panu. Słynie pan z rozległych zainteresowań. Jestem ciekawa, kim chciał pan zostać, gdy był pan małym chłopcem.
– Od małego byłem pewien, że się poświęcę naukom przyrodniczym: na skutek lektury dzieł Paula de Kruifa myślałem, że zostanę bakteriologiem i będę ratował ludzkość. Czytałem z poczuciem misji życiorysy Miecznikowa, Pasteura i Kocha, przedwojenne albo wychodzące u nas w przekładach z rosyjskiego, i spędzałem setki godzin przy profesjonalnym mikroskopie. Zastawiłem mieszkanie akwariami i hodowlami. Szybko zacząłem odczuwać braki materiałów, a nie były to rzeczy, które można kupić. Zwłaszcza, jak się ma 14 lat. Zakradałem się więc do laboratoriów SGGW na Rakowieckiej, akurat u wylotu ulicy Opoczyńskiej, gdzie wciąż mieszkam, i żebrałem tam o szkiełka podstawowe i nakrywkowe, o te ostatnie było wówczas strasznie trudno. Szkiełka podstawowe można samemu przyciąć z kawałka szkła, ale nakrywkowe są cieniusieńkie, grubości jednej dziesiątej milimetra, i niestety łatwo pękają.
Gdy podszkoliłem się w technice mikroskopowej na tyle, żeby wykorzystywać obiektywy powiększające 1,5 tys. razy, a do tego trzeba mieć wyczucie w palcach na kremalierze, zacząłem penetrować miasto w poszukiwaniu płynu imersyjnego. Jest to specjalny olej, który łączy preparat z soczewką obiektywu bez załamań światła. Barwniki do preparatów czasem udawało się kupić w słynnym sklepie chemicznym na rogu Foksal i Nowego Światu, gdzie byłem stałym klientem. Mapa moich znajomości wyglądała więc dość dziwnie. Zaprzyjaźnieni laboranci i paru nieodpowiedzialnych pracowników nauki. Cud, że nie wyhodowałem jakiejś cholery.
Skąd miał pan profesjonalny mikroskop?
– Był to jeden z czterech mikroskopów należących do Lecha Emfazego Stefańskiego, produkcji polskiej, przedwojenny, monookularowy i niezawodny. Do tego komplet obiektywów Zeissa. Przez długi czas o 12 w południe starałem się być w domu, bo z braku żarówek zdolnych odpowiednio doświetlić stolik mikroskopu korzystałem ze słońca, dość mocnego tylko w południe. Emfazy był świetny w obydwu swoich życiowych rolach – jako eksperymentator i jako surrealista, i – co więcej – coś tam we mnie zobaczył. Był więc też chyba niebanalnym wychowawcą. Nie ma go już, lecz staram się go nie zawieść.
Mieszka pan w tym samym domu od dzieciństwa?
– W tym domu mieszkam od piątego roku życia, a urodziłem się 200 m stąd, na Kieleckiej. Mieszkaliśmy tam na strychu, w czymś na kształt malarskiego atelier – nieszczelne okna w dachu i wilgoć taka, że buty przez noc pleśniały w szafie. Poniżej, jedna nad drugą, mieszkały siostry Karolina i Stefania Beylin, historyczki Warszawy, posiadaczki zawrotnej ilości książek i periodyków warszawskich z XIX w., sprzed I wojny światowej i międzywojennych. Jedna była też niezłą krytyczką teatralną, a druga doskonale tłumaczyła Zoszczenkę, o czym mało kto dziś pamięta. Mam przed oczami ich zawalone paczkami gazet regały. Wyglądało to groźnie: pożółkłe grzbiety piętrzące się aż do nieba, czyli pod sufit, nad którym spałem. Jak nic wytworzył się tam jakiś czakram bijący wprost w moje łóżko.
Po jakimś czasie rodzice mieli dość strychu i szczęśliwie znaleźli dekoratorkę wnętrz, która szukała pracowni. Doszło do wymiany i tym sposobem mieszkam w bliźniaczej kamienicy z 1938 r., wzniesionej dla biuralistów Polminu z Borysławia. Tak oto już przed pół wiekiem Bruno Schulz wskazał mnie niewidzialnym palcem.
Z tej opowieści wynika, że powinien pan zostać warsawianistą.
– Do tego jakoś nie doszło, a mało tego, całe lata nad kulturę przedkładałem naturę. Żeby mieć co oglądać pod mikroskopem, nie musiałem chodzić daleko. Okolica była półwiejska, w co dzisiaj nie chce się wierzyć. Podwórza gęsto porastały drzewa, krzewy bzów, krzaki róż, pod oknami rosły czereśnia, wiśnia, śliwy i dwie jabłonie. W niekoszonej trawie mrowiły się owady. Powietrze było gęste od motyli i ptaków ogrodowych. Wszystko to się skończyło po przebiciu Trasy Łazienkowskiej. Znikły jaskółki oknówki, pokrzewki, muchołówki, rudziki. Bardzo nie lubią spalin. Od czasu budowy metra ziemia wyschła i wyginęły owady. Ze dwa lata temu napisałem w piśmie „Dwutygodnik”, że łąki i trawniki miejskie są dziś martwe – niedawno czekałem na kogoś przy fontannie na Polu Mokotowskim i przez pół godziny nie przeleciała żadna pszczoła, żadna osa, a obok był kwietnik! Tymczasem w latach 60. zdarzało się, że w kałuży na naszym podwórzu taplał się pływak żółtobrzeżek – chrząszcz wielkości iPhone’a – a przez okna do naszego mieszkania na pierwszym piętrze wlatywały świerszcze rozmiarów palca.
Świat pełen był rzeczy, które należało zbadać i obejrzeć. W miejscu, gdzie są obecnie dwa akademiki SGGW przy Żwirki i Wigury, te w paski, były wówczas kipiące życiem glinianki, chadzałem tam z baterią słojów łowić rozmaite stworzenia. Niektóre chwytałem siatką, inne kroplomierzem z gumową końcówką, na przykład stułbie. Na gołą nogę można było złapać pijawkę. Wszystko to lądowało w akwariach, których było pięć czy sześć, jedno mieszczańskie z rybkami, drugie z narybkiem, a pozostałe wypełniały różne paskudztwa i stwory: larwy ważki, chruściki, ślimaki, zatoczki rogowe, dafnie, oczliki, cała słodkowodna menażeria. Wystarczyło nabrać z tej gęstej od planktonu wody trochę płynu do przeglądarki i spojrzeć pod słońce. Przeglądarka to naczynko złożone z dwóch cieniutkich szybek oddalonych o pół centymetra, i to, co między nimi pływa, gołe oko rozróżnia do jednej dwudziestej milimetra. W ten sposób sortowałem łupy. Z niektórych okazów byłem szczególnie dumny – raz jeden złapałem na przykład leptodorę.
Co to takiego?
– To taki demoniczny raczek, kompletnie przezroczysty, za wyjątkiem oka. Pod mikroskopem, gdy ustawić lusterko na kontrast, pojawia się w pełnej krasie aż po czubek potwornych szponów. Ma jakieś siedem milimetrów. Niektórzy upajają się zapachem wina czy sera, a dla mnie najbardziej czarodziejski jest zapach smaru z mikroskopu. Później tak działał na mnie zapach dobrze przesmarowanej maszyny do pisania. Ciekawe, czy ktoś się jeszcze do tego przyznał…
Przyrodnikiem nie zostałem, ale to dopiero początek mojej odpowiedzi na pani pytanie, bo wkrótce zaraziłem się pasją do paleontologii i myślałem, że resztę życia spędzę, preparując wiertarką dentystyczną stare gnaty. Później w górach poznałem dziewczyny z geologii, które nauczyły mnie rozpuszczać wapienie w kwasie masłowym. Smród niewiarygodny, ale z ładną dziewczyną u boku da się wytrzymać. Niestety, przyszedł rok 1968. Wiedziałem, że muszę się dostać na studia, bo trafię do wojska. Na zoologię zaś wprowadzono akurat egzamin z matematyki, nie było co ryzykować. A że umiałem wykazać na piśmie, że sowa jest córką piekarza, więc zdałem na polonistykę i przestałem się martwić. Jednak cały ten przyrodniczy światopogląd mi został. Stąd pewnie poczucie izolacji, które od 40 lat odczuwam w humanistycznym środowisku. Myślę po prostu innymi kategoriami niż reszta towarzystwa.
W pana książkach – własnych i przełożonych – rzeczywiście widać ślady tych przyrodniczych pasji.
– No właśnie. Spłaciłem ten dług, układając od początku lat 80. własny bestiariusz, czyli „Zoologię fantastyczną”. Wpłynęło to na mój życiorys, bo w drugiej połowie 1981 r. tak byłem zajęty tropieniem bestii do książki, że nie zaangażowałem się szerzej w działania opozycyjne i nie wylądowałem w internacie, a następnie na emigracji, do czego niechybnie by doszło. Zamiast tego siedziałem wtedy po bibliotekach i jakoś mnie to ominęło. Kiedy „Zoologia” zaczęła nabierać kształtu, wziąłem zresztą do współpracy przyjaciela zoologa, żeby sprawdzał, czy nie wkradły się jakieś fałszywe bestie.
Jakie znowu fałszywe bestie?
– Fałszywe, czyli prawdziwe. Czasem niełatwo odróżnić zwierzęta fantastyczne od niefantastycznych, te realne bywają tak niebywałe, że to się w głowie nie mieści! Miałem przy pracy ze dwie takie wpadki, nie mogąc ustalić, czy jakiś stwór istnieje naprawdę, czy też jest np. wymysłem dawnych podróżników. Po raz drugi hołd naukom przyrodniczym złożyłem po odkryciu pism o entomologii i geologii Rogera Caillois, który szybko stał się moim mistrzem. Caillois miał nieprawdopodobną wiedzę nie tylko o modliszce. Zdaje się, że Nabokov to był przy nim przedszkolak. Przetłumaczyłem nieprawdopodobny esej Caillois o mimetyzmie owadzim, „Czarodziejstwo” (z książki „Méduse et Cie” [„Meduza i Sp.”]), który można znaleźć w „Kontekstach”. Tekst w zawrotny sposób przerzuca mosty między światem owadów a zagadką masek w cywilizacjach ludzkich. Dostrzec taką paralelę, a potem ją opisać, to fantastyczna sprawa. Takie intuicje na najdalszych rubieżach myśli sprawiają, że czytelnik jest wprost pijany ze szczęścia i ekscytacji.
Miewa pan takie chwile?
– Tak, od czasu do czasu wydaje mi się, że odkryłem coś, czego nikt przede mną nie spostrzegł, i przeżywam ekstazy, którym wszyscy wokół się dziwią. Po to się pisze, żeby myśleć, a myśli się po to, żeby wymyślić coś, czego jeszcze nie wymyślono. Przyrodnicze teksty Caillois chętnie bym sobie jeszcze potłumaczył. Są pełne oszałamiających, zaczerpniętych z dzienników podróży lub własnych obserwacji opisów najróżniejszych karaczanów z dżungli amazońskiej, pluskwiaków, które mają na pancerzach całą kolekcję wypustek i bąbli, diabolicznych modliszek, ciem przypominających spękaną korę albo rogatych chrząszczy. Oczywiście wszystkie te widoczne na czarno-białych zdjęciach owady można teraz obejrzeć w kolorze w internecie, także na filmach. To bardzo ułatwia przekład i chroni od błędów. Czytając i tłumacząc Caillois, czuję, że nie opuszczając świata literatury, przenoszę się nagle w świat swojego dzieciństwa. Niestety, nie ma dziś w Polsce publiczności dla takich książek.
Często korzysta pan przy tłumaczeniach z pomocy internetu?
– Oczywiście, internet to coraz bardziej pamięć ludzkości. Ostatnio piękną rzecz napisał o mnie w „Tygodniku Powszechnym” Piotr Paziński, a mianowicie, że „Gondowicz to jest umysł wspomagany potężnym motorem wyszukiwarki internetowej”. Zgadza się, dokładnie tak jest. Czasem czuję się jak ten sławetny lotnik Meriesjew z książki Borysa Polewoja, który stracił nogi – też jestem jak bez nóg, bo nie znam świata, nigdy nie byłem w Paryżu, najdalej w Pradze. Na tle nomadycznych Polaków jestem po trosze kaleką. Przy moich zarobkach trudno mi wybrać się nawet do Krakowa, a co dopiero dalej. Na szczęście jest internet. Kiedy więc ten Meriesjew odzyskał sprawność, wsadzono go do myśliwca nowej generacji i poczuł, jak mimo kalectwa nieznana mu moc silnika ciągnie go w przestrzeń. Nie spodziewał się, że można latać i manewrować tak szybko i swobodnie. Ja poczułem coś podobnego, gdy odkryłem możliwości wyszukiwarek internetowych. Szybko zorientowałem się, że to wehikuł czasu, maszyny pozwalające zaglądać w przeszłość i penetrować tereny, nad którymi studia, o ile w ogóle możliwe, bez internetu zajęłyby miesiące. Dość wiedzieć, co wpisać, a internet staje się potężnym narzędziem. Choć nie do końca pewnym. Jak samolot.
Tłumaczenie jest dla pana zajęciem umożliwiającym przeróżne wycieczki w przeszłość?
– Przyznam, że coraz częściej traktuję przekład jako narzędzie do badania tekstu. Nikt tak głęboko i analitycznie nie wnika w tekst, jak tłumacz, który zastanawia się, co w nim uwydatnić i w jaki sposób. Zdarza się, że utwór ujawnia podskórną muskulaturę, której zwykły czytelnik zwykle nie zauważa, goniąc za akcją, charakterami albo tokiem wywodu. Dopiero po tym ujawnieniu się tajemnej struktury tekstu robi się naprawdę ciekawie. Odczuwa się wtedy jakąś metafizyczną wspólnotę z autorem. Ma się wrażenie, że oto tworzy się już nie tylko polską wersję, ale coś w rodzaju pełnoprawnego odbicia w innym języku. Tekst w przekładzie to zawsze jakiś wariant oryginału, nie ma na to odpowiedniego określenia, podobnie jak trudno znaleźć słowa na opisanie związku tłumacza z przekładanym tekstem. Nawet Baudrillard nie wymyślił niczego, co oddałoby wymiar emocjonalny wstąpienia tłumacza w odtwarzany świat o niepewnym statusie. Oczywiście nie jest bez znaczenia, kto jest stwórcą tego świata. W momencie, gdy tłumacz ma do czynienia z twórczością kogoś o kompetencjach Georges’a Pereca albo Jorge Luisa Borgesa, jego działanie przestaje być zwykłym rzemiosłem. Przekłady przypominają te osobliwe hröniry, o których Borges pisał w swoim słynnym opowiadaniu „Tlön, Uqbar, Orbis Tertius”. Jak wiadomo, hröniry to kopie wywołane przez pragnienie, każdy pierwszy hrönir bywa całkiem przyzwoity, następne są coraz odleglejsze od pierwowzoru, a od 11., który jest lepszy od oryginału, znowu następuje dekadencja.
Czyli można powiedzieć, że tłumaczenie polega na tworzeniu mniej lub bardziej udanych hrönirów.
– Istotnie, przy trudnym przekładzie trzeba dobrych dziesięciu przymiarek do wątpliwego miejsca. Problem polega na tym, że literatury godnej takiej roboty nie ma za dużo. Gdy tłumacz znajdzie książkę, która go intelektualnie zadowala, zwykle dowiaduje się, że wydawca o niej nie słyszał, a jak on nie słyszał, to znaczy, że nikt jej nie kupi. Kiedyś, podczas spotkania z okazji czterdziestolecia mojej pracy publicystycznej, złożyłem deklarację, że praca tłumacza, podobnie zresztą jak praca wydawcy, którym też przecież byłem, jest w moim mniemaniu przedłużeniem działalności krytyka literackiego: powinna polegać na pokazywaniu polskim czytelnikom czegoś, czego nie znają, a co mogłoby ich zainteresować, zaskoczyć, a nawet duchowo wzbogacić. Ale w rzeczywistości tak to, oczywiście, nie wygląda. Każdy z nas, tłumaczy, ma w domu pół szuflady (a w tej chwili raczej pół dysku) rozgrzebanych lub skończonych tekstów, czekających na łaskę boską. Niektóre są gotowe, ale dawno straciliśmy nadzieję, że kiedykolwiek uda się je wydać. Na moim dysku leżą trzy książki: czeska, francuska i rosyjska.

Zdjęcia pochodzą od redakcji

Fragmenty książki Zofii Zaleskiej Przejęzyczenie. Rozmowy o przekładzie, Czarne, Wołowiec 2015

Wydanie: 2016, 33/2016

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy