Szekspirem dobrze nam się gada – rozmowa z Andrzejem Sewerynem

Szekspirem dobrze nam się gada – rozmowa z Andrzejem Sewerynem

Jak grać? Jak komu dusza podpowiada. Jednemu podpowiada, żeby samochody wjeżdżały na scenę, drugiemu, żeby grać wśród widzów Andrzej Seweryn – dyrektor naczelny Teatru Polskiego im. Arnolda Szyfmana w Warszawie Fotele w dużej sali Teatru Polskiego drzemią w pokrowcach. Kiedy zostaną zdjęte i teatr znowu będzie grać na dużej scenie?* – Lada chwila, 13 grudnia dajemy „Szkołę żon”. Czyli remont ma się ku końcowi? – To jego czwarty rok. W tej chwili dotyczy on wreszcie urządzeń świetlnych. Jak mawiał Krzysztof Jasiński podczas prób „Zemsty”: „O, te reflektory miałem 40 lat temu!”. Poza tym udoskonalane są wyciągi, które pamiętają początki teatru, czyli czasy Arnolda Szyfmana. To już ostatni etap remontu? – Zaoszczędziliśmy na nim trochę pieniędzy, to wszystko są fundusze europejskie i trzeba je wydać – i tak planujemy unowocześnienie wyposażenia akustycznego. Potrzebne są przetargi i wszelkie tego rodzaju procedury, więc to jeszcze nie koniec, ale w 2016 r. teatr będzie już w bardzo dobrym stanie, przygotowany na najnowocześniejsze wyzwania współczesności. Cofnijmy się do początku pańskiej dyrekcji w Polskim. Kiedy ją pan obejmował, mówiono w Warszawie, że to kaprys gwiazdy, że szybko panu przejdzie. Ale jakoś nie przeszło. – Czasem przechodzi, ale rzadko. Robertowi Glińskiemu szybko przeszło, Andrzejowi Łapickiemu szybko przeszło, o mnie można mówić wszystko, ale nie to, że to były „kaprysy gwiazdy”. W żadnym wypadku. Prawdą jednak jest, że to, co tutaj odkryłem: mechanizmy pracy, relacje z władzami, relacje z publicznością, ewolucja artystyczna, obywatelska i moralna środowiska artystów, było dla mnie niespodzianką. Czy nadal towarzyszy panu poczucie „harcerskiej” misji? – Rzeczywiście użyłem tego sformułowania kilka lat temu, niektórzy z tego się śmiali. Tak, to przekonanie mi towarzyszy, a jednocześnie teraz przechodzi egzamin praktyczny, obywatelski. „Mówi pan: misja, misja, a co pan robi w teatrze?” – takie pytanie ma prawo postawić każdy widz. Tak więc niczego się nie wyrzekam, nie odżegnuję się od niczego. Otrzymał pan Nagrodę im. Tadeusza Żeleńskiego-Boya za kreacje aktorskie w Teatrze Polskim, szczególnie za role szekspirowskie. Ale niedawno trudno było mówić o panu jako aktorze szekspirowskim. Przygoda z Szekspirem późno się u pana zaczęła, a na polskich scenach (żywego planu) zaledwie kilka lat temu. – W Polsce pracowałem wcześniej nad Szekspirem w telewizji. Grałem Henryka V w spektaklu w reżyserii Macieja Bordowicza – pamiętam scenę z Henrykiem IV na łożu śmierci, grał go August Kowalczyk, dobre mam wspomnienia. Dobrze też pamiętam rolę tytułową w „Ryszardzie III” Feliksa Falka. We Francji grałem Klaudiusza w „Hamlecie”, reżyserowałem także „Wieczór Trzech Króli” w Comédie-Française i „Stracone zachody miłości” z absolwentami szkoły teatralnej. Potem rzeczywiście przyszedł okres polski. Monodram „Wyobraźcie sobie” ma dość długą historię, bo to się zaczęło w Krakowie. Pierwszą wersję tego przedstawienia reżyserował Jerzy Klesyk, którego poprosiłem, żeby mnie pilnował. Po premierze dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego, Krzysztof Orzechowski, powiedział: „Jedź sobie w Polskę”. Nasza dekoracja była zbyt duża, aby ją gdziekolwiek wozić, więc przedstawienie zmieniło się, powstała nowa wersja – „Wokół Szekspira”. Później, kiedy objąłem dyrekcję Polskiego, w trosce o nadanie charakteru małej scenie przygotowałem nowy monodram szekspirowski, z intencją edukacyjną. Tytuł „Szekspir Forever!” nadali mu moi młodzi współpracownicy. Z tym przedstawieniem, będącym w repertuarze Teatru Polskiego, również jeżdżę po kraju. No i wreszcie moje role w spektaklach Jacques’a Lassalle’a (Król Lear) i Dana Jemmetta (Prospero). Był też „Ryszard II” w pańskiej reżyserii w Teatrze Narodowym. – Średnio udane przedstawienie. Za to rozgorzała wówczas dyskusja, jak grać klasykę. – Jak grać? Tak jak komu dusza podpowiada. Jednemu podpowiada, żeby samochody wjeżdżały na scenę, co nie jest zresztą nowością, bo wjeżdżają one od 30-40 lat, drugiemu przychodzi do głowy, żeby grać wśród widzów – też nic nowego, od setek lat. A każdy pewnie mówi: „Jestem wierny autorowi”. Gdy słyszę takie zdanie, czuję, że to wyświechtana deklaracja. Wszyscy jesteśmy współcześni, tylko inaczej to manifestujemy. Czy młodzi reżyserzy, dzisiaj tak bardzo uznani, mają lepsze informacje o tym, co się dzieje w świecie, niż ja? Czy ja mam lepsze informacje niż oni? Ogólnie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2014, 51-52/2014

Kategorie: Kultura