Jak słupy graniczne

Jak słupy graniczne

“Serce mi krwawi o Alfredzie. Zmiłujcie się i użyczcie Alfredowi tej radości, aby mógł jak najrychlej wrócić do mnie” – pisała Ida Czesla w 1956 roku do I sekretarza PZPR, prosząc o wyjazd małego siostrzeńca. Nie otrzymał jednak pozwolenia; list ciotki spoczął gdzieś na dnie dyrektorskiego biurka w ostródzkim Domu Dziecka. Danuta i Albert Brochowie z Gryźlin też nie otrzymali zgody. Pokazują opasłą teczkę odrzuconych pozwoleń. A wszystko przez to, że chcieli wyjechać legalnie, z podniesioną głową, nie jak wygnańcy. W końcu ich rodzina była solą tej ziemi jeszcze od czasów Kopernika. Rodzina Lengowskich z Zielonowa podzieliła się. Część nie wytrzymała presji i wyjechała, część została u siebie. – Dziadek to pewnie w grobie się przewraca, gdy widzi, co się z nami stało – mówią siostry Lengowskie, wspominając swojego dziada Michała, wielkiego działacza polskości na Warmii, organizatora komitetu plebiscytowego i Związku Polaków w Prusach Wschodnich. Mikołajowi z Zielonowa wręczano nawet bilet, aby się wyniósł, tak jak matka i brat. Lecz on się zawziął i został, bo, jak mówi, woli skórki od suchego chleba jeść, ale tu, u siebie, w swoim domu. Rudolfa Biernackiego z Plusk wyzywano od Szwabów już w domu dziecka, potem w wojsku, w urzędach. A on nigdy w Niemczech nawet nie był, niemieckim też niezbyt włada. Dom po przodkach zabrała mu gmina. Mimo to jest uparty i wciąż powtarza po warmińsku za swoją stawigudzką babką: – Jo woma co nasrom, a do Reichu nie pojadę… Lengowscy, Naterscy, Biernaccy, Kłobuzińscy, Kolendrowie, Zaludzcy, Bastkowscy-Brochowie – piękne, warmińskie nazwiska. Od wieków żyli tu jak jedna rodzina, wspólnie świętowali z “kuchem i halbką”, wspólnie się smucili. Dziś rozrzuceni po świecie. Obcy element Pierwsze rozczarowania nastąpiły już w 1945 r. Po sowieckiej ofensywie, która zostawiła za sobą zgliszcza, gwałty, osierocone rodziny, na Warmię zaczęli zaglądać przybysze z centralnej i wschodniej Polski. Jedni przyjechali tylko na szaber, inni wybierali co lepsze gospodarstwa i, nie zważając na protesty ich właścicieli, obejmowali je w posiadanie. W Swaderkach wygnano w ten sposób z domostw całą miejscową ludność. Danuta Broch opowiada o wdowie Wiluckiej, na której gospodarstwo miał chrapkę jakiś osadnik wojskowy. Wygnano ją więc pewnego dnia na poniewierkę z jednym tobołkiem w ręku. Palmowską za stawianie się nawet zamknięto w więzieniu. Gdy wreszcie udało jej się wrócić z powrotem do swoich, ta młoda jeszcze kobieta była siwa jak gołąbek. Nie cała jednak napływowa ludność źle życzyła autochtonom. Od święta bywało i tak, jak na pasterce w Bartągu, gdzie kolędę “Cicha Noc”, śpiewano zgodnie we wszystkich językach, jak kto potrafił. Na co dzień były na porządku dziennym szykany. Zmieniano niemiecko brzmiące nazwiska na polskie, nie rejestrowano nowo narodzonych dzieci pod imionami: Albert, Zygfryd, Hubert, nadając im słowiańskie Sławomir, Przemysław. Albert Broch też miał zmienić imię, ale jakoś się wybronił. W domu mówił tylko po warmińsku, kiedy więc poszedł do szkoły, zaczął się dramat. Wciąż go ośmieszano, karano, wytykano palcami. Pewnego razu jakiś nadgorliwy nauczyciel uderzył go w twarz tak mocno, że dziecko spadło ze stołka. – Wystarczyło przejechać się pociągiem z Olsztyna do Gryźlin, by nasłuchać się upokarzających wyzwisk – wspominają siostry Lengowskie. – Siły porządkowe przeważnie nie reagowały, zresztą kto by tam bronił Szwaba. Warmiaków można więc było obrzucić kamieniami na ulicy, zrewidować ich mieszkania, nachodzić w dzień i w nocy, okraść z ostatniej kapoty. Pod koniec lat 40. zaczęto dobijać warmińskich gospodarzy obowiązkowymi dostawami i podatkami. Alojzy Ziejewski z Miodówka był schorowany i w podeszłym wieku. Gospodarował na samych piachach. Kiedyś wiosną pojawili się w jego obejściu urzędnicy, domagając się odstawienia tylu a tylu kwintali pszenicy. Gdy odpowiedział, że nie ma, bo to przednówek i skąd na takich piachach pszenica, trafił na 18 miesięcy do więzienia. Podobnych historii na Warmii było wiele. Upokorzeni, niepewni jutra ludzie coraz to częściej myśleli o wyjeździe. Pierwsza nieśmiała emigracja w ramach tzw. łączenia rodzin przyszła wraz z październikową odwilżą 1956 roku. Akcja Łańsk Jednak najwięcej rodzin wyjechało z Orzechowa, Zielonowa, Plusk, Gryźlin w latach 70., kiedy to wokół Łańska zaczęto tworzyć zamkniętą rządową enklawę dla ówczesnych prominentów. Dzika

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2000, 24/2000

Kategorie: Reportaż
Tagi: Helena Leman