Jak wygrać z Merkel

Jak wygrać z Merkel

Niemiecka opozycja rozpaczliwie szuka sposobu na zwycięstwo wyborcze

W Niemczech trwa kampania wyborcza, dotąd niemrawa. Opozycja oskarża Angelę Merkel o „podawanie wyborcom tabletek nasennych”. Kanclerka liczy, że większość uśpionego, pragnącego spokoju elektoratu 22 września odda głos na CDU/CSU.
Poirytowany prezydent Republiki Federalnej Niemiec Joachim Gauck wezwał partie do prowadzenia kampanii uczciwie i klarownie oraz do wyraźniejszego pokazania obywatelom, czym się różnią poszczególne koncepcje. Znamienne, że wystąpienie Gaucka spotkało się z krytyką ugrupowań obozu rządzącego, zakłóca bowiem skuteczną dotąd strategię usypiania elektoratu.
Większość obywateli RFN pragnie kolejnej kadencji Angeli Merkel na urzędzie kanclerskim. Szefowa rządu stała się dla licznych wyborców swoistą supermatką, gwarantką stabilizacji, gospodarczego sukcesu i mocnej pozycji Niemiec na arenie międzynarodowej.
Merkel ma znakomite widoki na zwycięstwo. Gdyby Niemcy mogli wybierać kanclerza bezpośrednio, dostałaby aż 54% głosów, a Peer Steinbrück, kandydat socjaldemokracji, najsilniejszej partii opozycyjnej, tylko 26%.
Socjaldemokracja w opałach

Politycy opozycji z coraz większym niepokojem obserwują wyniki sondaży. Według najnowszego, przeprowadzonego przez Instytut Forsa, rządząca koalicja CDU/CSU może liczyć na 41% głosów (w 2009 r. zdobyła ich tylko 33,8%), wchodząca zaś w skład koalicji liberalna FDP – na 5% (w 2009 r. aż 14,6%). Obóz rządzący ma więc 46% poparcia, czyli nie zdobywa większości niezbędnej do utworzenia gabinetu.
Ale opozycja jest w poważniejszych tarapatach. SPD może dostać zaledwie 22% głosów (w 2009 r. uzyskała 23%, a był to najgorszy wynik socjaldemokratów w historii RFN). Centrolewicowi Zieloni, którym jeszcze w 2011 r. sondaże dawały 23%, obecnie osiągają marne 11% (w 2009 r. – 10,7%). W miarę dobrze trzyma się bardziej od SPD radykalna Partia Lewicy (Die Linke – 10%, w 2009 r. – 11,9%). Ogółem cała opozycja ma 43% poparcia, czyli mniej niż chadecko-liberalna koalicja rządząca, przy czym przywódcy SPD i Zielonych rytualnie już deklarują, że o koalicji z nieprzewidywalnymi lewicowcami na płaszczyźnie federalnej mowy być nie może. Jak więc SPD i Zieloni zamierzają przejąć władzę?
Socjaldemokraci popełnili błąd, wystawiając jako kandydata na kanclerza Peera Steinbrücka, którego wielu wyborców nie bez racji uważa za łasego na mamonę aroganta. Z Merkel powinna zmierzyć się Hannelore Kraft, powszechnie lubiana premier Nadrenii Północnej-Westfalii. Ale Kraft nie była do tego skłonna, tym bardziej że partyjni liderzy zbytnio jej nie zachęcali. Steinbrück popełnia liczne gafy, powiedział np., że Angela Merkel nie ma zrozumienia dla spraw integracji europejskiej, ponieważ wychowała się w NRD. Bernd Riexinger, przewodniczący Partii Lewicy, która przecież zabiega o powyborczą koalicję z socjaldemokracją, oświadczył gniewnie: „Takiego człowieka nie można wybrać”.

Najbogatszym podwyższą podatki?

SPD prowadzi kampanię bez zapału i chaotycznie. Były przewodniczący partii, 73-letni weteran Franz Müntefering, powiedział, że kiedy widzi, co się dzieje, włosy mu się jeżą. Polityczny emeryt zamierzał dopiec obecnej generacji przywódców, ale swoim wystąpieniem z pewnością nie przysporzy socjaldemokratom wyborców.
W programie SPD do najważniejszych punktów należy przywrócenie podatku od majątku, podwyższenie podatku spadkowego oraz najwyższego progu podatku dochodowego (z 42% do 49%). Niespodziewanie przywódca SPD Sigmar Gabriel zaczął się z tego wycofywać. Stwierdził, że „płacenie podatków nie jest sexy” i być może niektóre podwyżki nie zostaną wprowadzone, jeśli uda się zdobyć środki od uciekinierów podatkowych. Taka nieoczekiwana zmiana kursu wywołała zamieszanie w elektoracie. Zaprotestowali aktywiści lewicowego skrzydła partii oraz Zieloni, potencjalni sojusznicy SPD w koalicji rządowej, którzy także uważają, że najbogatsi powinni więcej płacić na rzecz dobra powszechnego.
Sekretarz generalna SPD Andrea Nahles wpadła na pomysł, aby prowadzić kampanię w amerykańskim stylu. Aktywiści partyjni chodzą więc od drzwi do drzwi, agitując elektorat. Istnieją plany, aby odwiedzić 5 mln mieszkań. Dwie trzecie ankietowanych zadeklarowało jednak, że drzwi nie otworzy, choćby dlatego, że szkoda im czasu.

Nieszczęsny Veggie Day

Zieloni marzący o powrocie do władzy najwyraźniej więdną. Licznych wyborców odstraszył osobliwy pomysł ekologów wprowadzenia Dnia Wegetariańskiego (Veggie Day), podczas którego kantyny i stołówki mają podawać dania bezmięsne. Gdyby chociaż ekolodzy wyznaczyli na ten dzień piątek! Mogliby zdobyć przynajmniej wsparcie gorliwych katolików. Ale dniem jarosza ma się stać czwartek. Zieloni, zgodnie z duchem równouprawnienia, wystawili aż dwoje kandydatów na kanclerza, Katrin Göring-Eckardt i Jürgena Trittina. Göring-Eckardt wyraziła opinię, że Veggie Day oznacza korzyści dla środowiska, klimatu, praw zwierząt i zdrowia obywateli, pozwoli doświadczyć radości przyrządzania dań bezmięsnych.
Niestety, idea wywołała drwiny. „Zieloni chcą nam zabronić mięsa!”, zaalarmował wysokonakładowy springerowski dziennik „Bild”. Nawet sekretarz Partii Lewicy Matthias Höhn oskarżył ekologów o zamiar ubezwłasnowolnienia obywateli i wprowadzenia dyktatury wychowawczej.
Obok tradycyjnych postulatów, z którymi zgodzi się każdy zacny człowiek (prawa kobiet, ochrona środowiska, pokój na świecie), ekolodzy mówili o sprawiedliwości społecznej, co zniechęciło zamożny elektorat, do tej pory wspierający partię. Inni wyborcy, przeczytawszy liczne informacje prasowe o tym, jak w latach 80. pierwsza generacja Zielonych popierała seks z dziećmi, stracili sympatię dla ugrupowania. Wyborcy topnieją i ekolodzy nie wiedzą, co robić. Teoretycznie możliwe jest, że po wyborach wejdą do rządu – w koalicji z CDU/CSU (tzw. sojusz czarno-zielony). Jednak większość aktywistów Zielonych stanowczo się temu sprzeciwia. Z kolei konserwatywni politycy chadeccy dobrze wiedzą, że alians z Zielonymi zaszokuje ich tradycyjną klientelę i stanie się dla CDU/CSU pocałunkiem śmierci.
W roli szermierzy sprawiedliwości społecznej wiarygodnie wypada Partia Lewicy, która domaga się wprowadzenia płacy minimalnej w wysokości 10 euro za godzinę (SPD chce nieco niższej płacy minimalnej – 8,5 euro za godzinę). Die Linke żąda także, aby wynagrodzenia dyrektorów i menedżerów mogły być najwyżej 20-krotnie wyższe niż płace najniżej zarabiających pracowników w ich przedsiębiorstwach. Lewicowcy, chcąc wejść po wyborach w koalicję z SPD i Zielonymi, złagodzili program – nie żądają już rozwiązania NATO czy likwidacji pakietu reform Agenda 2010, ograniczającego zasiłki i przywileje socjalne, który w latach 2003-2005 wprowadził rząd socjaldemokraty Gerharda Schrödera. Jak dotąd widoki na utworzenie czerwono-czerwono-zielonego rządu w Berlinie są jednak marne. Założycielem Partii Lewicy był dawny przewodniczący SPD Oskar Lafontaine, wciąż uważany przez wielu za zdrajcę, aczkolwiek w 2009 r. wycofał się z polityki federalnej. Die Linke wywodzi się od rządzącej w NRD partii NSPJ Ericha Honeckera. Dawni opozycjoniści z NRD, obecnie w Zielonych, nie chcą mieć nic wspólnego z „postkomunistami”. Wśród liderów Die Linke toczy się spór o to, czy po wyborach tolerować mniejszościowy rząd SPD i Zielonych.
Nie jest pewne, jaki wpływ na wynik niemieckich wyborów będzie miała sytuacja w Syrii. Prawie 70% obywateli RFN jest przeciwnych interwencji militarnej Zachodu. A politycy wiedzą, że muszą postępować ostrożnie, by nie narazić się na zarzut demagogii. W tych wyborach liczą się przede wszystkim problemy wewnętrzne. Steinbrück niczego nie zyskał, gdy próbował wykorzystać w kampanii skandal wokół amerykańskich służb specjalnych inwigilujących także Niemców. Wydaje się, że konflikt w Syrii może wzmocnić siły opozycyjnych ugrupowań pacyfistycznych – Zielonych, a zwłaszcza lewicowców, którzy już urządzają antywojenne demonstracje. Czy jednak to wystarczy, aby zmusić Merkel do wyprowadzki z urzędu kanclerskiego?
Arytmetyka wyborcza sprawia, że najbardziej prawdopodobnym powyborczym układem jest wielka koalicja – jak się mówi w Niemczech, wesele słoni, czyli sojusz CDU/CSU i SPD, z Angelą Merkel na czele. Jak wynika z sondaży, taki alians cieszy się największym poparciem społecznym. Kanclerka rządziła już w takiej konstelacji w latach 2005-2009. Socjaldemokraci wspominają ten czas bardzo źle – ich zdaniem, politycy SPD ciężko pracowali w rządzie, natomiast splendory zebrała Merkel. Wyborcy srogo ukarali za to SPD w 2009 r. Dlatego wielu aktywistów lewego skrzydła socjaldemokracji weselu słoni mówi stanowcze nie.
Co bardziej przenikliwi komentatorzy przypuszczają, że przewodniczący SPD Sigmar Gabriel uknuł makiaweliczny plan. Po wyborach zawiąże wielką koalicję. Jako wicekanclerz i szef dyplomacji w rządzie Merkel zdobędzie szacunek i poparcie obywateli. W połowie kadencji zacznie jednak działać jak przywódca opozycji i będzie rzucać Merkel kłody pod nogi. Może nawet zerwie sojusz z chadekami i utworzy nowy rząd z Zielonymi i Partią Lewicy. Najpóźniej taki czerwono-czerwono-zielony, centrolewicowy gabinet z kanclerzem Gabrielem powstanie po wyborach w 2017 r. Projekt ten nazywany jest 2rg: dwa razy czerwień, raz zieleń.
Sigmar Gabriel uznał ten scenariusz za political fiction. Niemniej jednak nie wiadomo, co przyniesie przyszłość, bez sojuszu z Partią Lewicy bowiem socjaldemokraci i Zieloni nie zdobędą władzy w Niemczech.

Wydanie: 2013, 36/2013

Kategorie: Świat

Komentarze

  1. gosc
    gosc 13 września, 2013, 16:59

    Bardzo dobry artykul. Polecam.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy