Szwaczki z Hetmana obawiają się, że prezes przechytrzy sąd, likwidując firmę. Wtedy dalej będą walczyć o swe prawa Kiedy 21 listopada tego roku elbląski sąd przywrócił do pracy dziewięć zwolnionych dyscyplinarnie szwaczek z miejscowej firmy Hetman, pracownice w innych prywatnych zakładach odetchnęły z ulgą. Niektóre nawet uwierzyły w sprawiedliwość. Telewizyjna migawka, w której rozradowane kobiety, zwolnione za działalność związkową, płaczą ze szczęścia, obiegła wszystkie serwisy. „Dzień kobiet”, „Szwaczki powrócą do pracy” „Wyrok na Hetmana” – donosiły tytuły na pierwszych stronach lokalnych i krajowych dzienników. Tymczasem samym zwyciężczyniom daleko jest do radości. – Dzwonią do mnie różni ludzie, gratulując sukcesu – mówi Barbara Chmielewska, szefowa protestu. – Studzę ich entuzjazm. Wcale nie czujemy się wygrane. Mamy tylko ten wyrok na papierze, nic więcej. Teraz trzeba czekać prawie miesiąc, aż się uprawomocni, a czas działa na korzyść prezesa Przezpolewskiego. Przez ten okres może zrobić wszystko, odwołać się od decyzji, zlikwidować firmę albo jeszcze w jakiś inny sposób obejść prawo. Z około 60 wyrzuconych z pracy szwaczek tylko dziewięć najbardziej pokrzywdzonych chce wrócić do zakładu. Pozostałe odeszły z firmy po otrzymaniu trzymiesięcznej odprawy. Chociaż sąd o jej wypłaceniu zdecydował już we wrześniu, i to w trybie natychmiastowym, do dziś kobiety dostały tylko jedną trzecią sumy. Zdecydowały się na pieniądze, bo miały pustkę w portmonetce. Tymczasem nie mają ani pieniędzy, ani pracy. Natomiast dziewięć buntowniczek, które wygrały ostatnio, w ogóle zostało z pustymi rękoma, gdyż odszkodowania przysługują im dopiero wówczas, gdy znów podejmą pracę w Hetmanie. – Poleciałybyśmy do roboty jak na skrzydłach, choćby w tej chwili – tłumaczą. – Ale musimy czekać, a ta niepewność nas zabija, jest jeszcze gorsza niż poprzednia nerwówka. W tym kraju prawo działa na korzyść bogatych. Rzeczywiście od roku żyją w zawieszeniu, od protestu do protestu. Wykończone psychicznie, zadłużone, zdesperowane. Ela Chojnicka musiała przeprowadzić się na wieś, do Jegłownika, bo nie stać jej było na utrzymanie mieszkania w mieście. Marysia Sękielewska zastanawia się, za co przygotuje święta, gdyż jej mąż jest także bez pracy i prawa do kuroniówki, a na utrzymaniu mają trójkę dzieci. Na dodatek ich najstarsza, dorosła już córka też straciła posadę. Ela Bochniak nawet się nie odzywa, tylko kiwa smutno głową, mąż od dawna bez zasiłku, właściwie to ona nie wie, z czego żyją. Zaglądam na ulicę Odzieżową, gdzie mieści się firma Hetman. Gdybym nie była tu rok temu, pewnie bym nie trafiła, gdyż z budynku zdjęto szyld. Ta sama co dawniej obcesowa portierka informuje, że żadnych szwaczek na zakładzie już nie ma, skończyły pracę. Ale z niektórych oświetlonych okien dochodzi mnie monotonny szum maszyn… Co będzie, jeśli prezes firmy, Jan Przezpolewski, rzeczywiście ją zwinie? W Elblągu mówi się, że już to zrobił, wyprowadzając cały kapitał do warszawskiej spółki Truso. Podobno jeździ już samochodem na warszawskich numerach i zameldował się w stolicy. W każdym razie nie mam szans, podobnie jak inni dziennikarze, na zamienienie z nim choćby kilku słów. Dokąd zatem wrócą przywrócone przez sąd szwaczki? Gniew rodzi się powoli Kiedy w 1997 r. podzielono firmę Truso i część przejęli Niemcy, a część Jan Przezpolewski, nic nie wskazywało na wybuch takiego konfliktu. – W pierwszym roku wszystko szło dobrze – opowiadają szwaczki. – Dostawałyśmy premie, talony, nieźle zarabiałyśmy. Przez następne dwa lata też jeszcze nie było źle. Potem zaczęły się spóźnienia pensji, najpierw dwa, trzy dni zwłoki, później tydzień, miesiąc, płacenie w ratach po 100-200 zł. Już wtedy powinnyśmy się postawić, ale nasza majstrowa ciągle nas uspokajała. „Siedźcie cicho, a wszystko się wyjaśni”, mówiła. Jak głupie gęsi pozwoliłyśmy, żeby nas tak traktowano. Kiedy w grudniu zeszłego roku okazało się, że na święta pensji nie będzie, coś w nas pękło i postanowiłyśmy założyć związek… Ale nawet wówczas nie były jeszcze tak zdeterminowane. Gdyby tylko porozmawiano z nimi, wyjaśniono, potraktowano jak ludzi, poszłyby na ugodę. Lecz Jan Przezpolewski nie zamierzał rozmawiać, na zebraniu związku się nie pojawił. A nazajutrz zwolnił dyscyplinarnie dwie przywódczynie – Barbarę Chmielewską i Elżbietę Chojnicką. Pozostałe wysłał do Giżycka, odległego
Tagi:
Helena Leman








