Z kamerą wśród krajobrazów

Z kamerą wśród krajobrazów

Iga Cembrzyńka i Andrzej Kondratiuk: – W Gzowie czujemy się tak samo jak w Warszawie czy w Rzymie

Piątek, dziesiąta rano. Tak jak było umówione, dzwonię do Kondratiuków. Odbiera pani Iga. Pytam, czy jutrzejszy wyjazd do Gzowa jest aktualny. – Nie wiem, musi pani zapytać Andrzeja. To od niego zależy, on jest moim demiurgiem – odpowiada.
W końcu udaje mi się go zastać. – Co się pani tak uparła z tym Gzowem? Ostatnio rzadko tam bywamy, siedzimy w Warszawie. Jesteśmy zajęci filmem, „Córą marnotrawną”. Ma pani czas o 13? To zapraszam do wytwórni na Chełmskiej, będę sprawdzał kopię. Obejrzymy, pogadamy.
Film oglądamy we dwoje, pani Iga poszła „do swoich spraw”. Ma ich na głowie mnóstwo, jest przecież producentem filmu. Reżyser uprzedza, że będzie trochę wulgaryzmów. Też ich nie lubi, ale były konieczne.
Film jest dziwny. Utrzymany w ostentacyjnie podkreślanej estetyce kiczu. Skrajnie różny od gzowskich, poetyckich opowieści o przemijaniu. Groteskowo-sensacyjną fabułę można odczytać jako szyderstwo ze współczesnej, skomercjalizowanej kultury, z konsumpcyjnego stylu życia. Jest tu i parodia telewizyjnych tasiemców, i reklam, i kpina z naszych elit. Na przykład taka scena: na balu charytatywnym, w ociekających złotem dekoracjach spotykają się polscy biznesmeni. Mają szykowne smokingi, tępe twarze, robią błędy językowe. Niektórzy „dają na kulturę”, o czym przypomina taniec z rolkami papieru toaletowego w wykonaniu tancerza z baletu do muzyki z „Jeziora Łabędziego”. Jest też wątek szpiegowski, romansowy, zaświatowy, są bohaterowie z marginesu społecznego, z półświatka (groteskowa Anetka, „kobieta sukcesu”, czyli Iga), z mafii (Kondratiuk-macho jako goryl Anetki), no i biznesmeni. Film jest dowcipny, sporo w nim zabawnych aluzji literackich, filmowych i politycznych. A zarazem przygnębiający. Śmieję się, kiedy jeden z bohaterów pyta drugiego: „Kto napisał Matkę Gorkiego?”, ale przypominam sobie, że połowa grających w audiotele udzieliła błędnych odpowiedzi na pytanie „Jak miał na imię Mikołaj Kopernik?”. Śmieję się, kiedy bohater mówi, że kiedyś byliśmy dumni przed światem z Chopina i Curie-Skłodowskiej, a dziś jesteśmy dumni z Miss Mokrego Podkoszulka, ale przypominam sobie, że właśnie bohaterem narodowym został Janusz z „Big Brother”.
– No i co? – pyta Kondratiuk, kiedy przechodzimy do pakamery, gdzie mamy obejrzeć zdjęcia do mojego reportażu z Gzowa.
Dzielę się wątpliwościami, że masowa widownia może odczytać ten film serio, nie dostrzec zawartej w nim ironii, cudzysłowów.
– To mnie pani nie pocieszyła… Ale co pani sądzi?
– Myślę, że gdyby Witkacy żył w dzisiejszych czasach, robiłby takie filmy – mówię.
– Uważam to za wielki komplement – Kondratiuk na to.

Sąsiedzi zagrali
Opowiada o naturszczykach, którzy zagrali biznesmenów. To prości ludzie, sąsiedzi ze Starej Ochoty. Jeden ma warzywniak, drugi sprzedaje truskawki na chodniku. Kiedy wypożyczył im kostiumy – eleganckie smokingi – ubrali się w nie i poszli z całymi rodzinami do fotografa, żeby zrobić pamiątkowe zdjęcia. Za pracę w filmie dostawali aktorskie honoraria. Starali się, jak mogli, ale były problemy, np. grający bezdomnego miał powiedzieć zdanie: „Obaliliśmy komunę, a teraz nie możemy obalić alpagi”. Próba trwała godzinę, a wyszło: „Obaliliśmy alpagę, a teraz nie możemy obalić… drugiej alpagi”.
Większość scen kręcili z żoną w swoim prywatnym studiu filmowym. Mieści się ono w piwnicy ich bloku. Sami zbudowali dekoracje, wyszukali rekwizyty. Część nakręcili w Gzowie, które tym razem zagrało „Kanary” i Syberię.
Jeszcze muszą popracować przy tym filmie, przygotować kopie. Możliwe, że sami będą go rozprowadzać. Bo z dystrybutorami dzisiaj kłopot. – Decydują o repertuarze, a repertuar musi być amerykański. Interesuje ich tylko sprzedaż – dodaje pani Iga, która właśnie przyszła. Marszczy brwi, widząc, że pijemy piwo. Spieszy się, bo już po trzeciej – trzeba wyjść z psem. Zabiera taśmy i jedzie, my z Kondratiukiem mamy dojechać za chwilę, żeby razem obejrzeć zdjęcia i piwniczne studio.
Przenosimy się do kawiarni obok. Sceneria jak z „Córy” – kiczowate „źródełko skalne” i sztuczne kwiaty. Jest pusto, tylko Paweł Deląg przechadza się tam i z powrotem ze swoją jamniczką.
– Film stał się wyłącznie towarem – mówi Kondratiuk. – Kino idzie w złą stronę: tandety, agresji. Bossowie masowej rozrywki stali się królami w krainie głupków. Ludzie z branży dostali obsesji na punkcie kasy. Spotkałem niedawno znajomą aktorkę, która z wypiekami na twarzy opowiadała, jaka jest szczęśliwa, bo wygrała casting. Pytam, do czego? Ona, że do reklamówki. Rozmawiałem z operatorem, podnieconym, że będzie robił film. Pytam, jaki? A on, że teledysk disco-polo… Wie pani, że budżet reklamówki jest większy niż budżet mojego filmu? I to kilkakrotnie… Reklamówki kręci się lepszym sprzętem, na lepszej taśmie… I po co? Żeby półminutowy film wmawiał ludziom, że nowy dezodorant uczyni ich życie szczęśliwszym…
Pokpiwamy z postaci macho, która tak rozpanoszyła się w filmach i zdominowała masową wyobraźnię. Narzekamy na komercyjną degrengoladę telewizji, na ogłupiające telenowele, biesiady, „tok-szoły” (do których często go zapraszają, ale on nie chce robić z siebie małpy). Na program „Big Brother”, na dyktat oglądalności, na marną kondycję umysłową narodu. – Państwo powinno roztoczyć mecenat nad kulturą, inwestować w edukację, bo inaczej schamiejemy i zgłupiejemy do cna – twierdzi Kondratiuk. – Artyści, którzy mają coś wartościowego do zaoferowania, ale brak im siły przebicia i sponsorów, nie mają perspektyw. Siłą ludzi słabych jest lewicowość, niech pani to koniecznie napisze.

Wszystko na taśmę
Nie korzystają z pieniędzy sponsorów. Nie chcą wymachiwać na ekranie puszkami coca-coli ani lansować narzeczonej szefa fabryki lizaków. Cenią sobie niezależność. Kręcą za własne pieniądze, za nagrody i dotacje z instytucji filmowych (APF i WFD). Gdy „Wrzeciono czasu” dostało nagrodę na festiwalu w Gdyni (kilkanaście tysięcy zł), kupili za całość taśmę na „Słoneczny zegar”. Z nagrody za „Gwiezdny pył” uszczknęli dla siebie tylko na skrzynkę whisky i papierosy z Pewexu, reszta też poszła na taśmę. Za granicą nie chcą wierzyć, że filmy Kondratiuka są niskobudżetowe. Myślą, że to taka kokieteria. Kiedy „Wrzeciono” zebrało trofea w świecie, zapraszano go, by opowiedział, jak się takie piękne filmy robi. On wszędzie wysyła żonę. – Iga jest dla mnie wielkim wsparciem i najlepszym przyjacielem. Gdyby nie ona, może bym wyrzucił kamerę, bo nieraz nachodzi mnie zwątpienie, czy to, co robię, ma sens. Gdyby nie ona – uśmiecha się – już dawno zniszczyłby mnie alkohol… i kobiety…
Rozmawiamy o filmie, o Polsce, religii, o śmierci i o pewnym wierszu Szymborskiej. O tym, że może naprawdę jesteśmy „pokolenia próbne” w jakimś kosmicznym laboratorium, jak sugeruje poetka.
Przenosimy się do baru. Opowiada, jak kręci. Po pierwsze, długo. Latami. W plenerze potrafi tygodniami polować na upragniony kąt światła. Na księżyc, który „zagrał” we „Wrzecionie”, czatował z kamerą kilka miesięcy: wymyślił sobie, jakie ma być niebo, jaka poświata. Najtrudniej jest złapać światło, które zdarza się rzadko i trwa chwilę, na przykład kolor nieba po burzy. Pracuje przeważnie sam. Robienie filmu to rzecz intymna, jak pisanie pamiętnika. Zresztą ekipa filmowa nie mogłaby czekać przez cztery pory roku na rzadkie światło. Ostatni film kręcił głównie w studiu, więc nie było okazji zapolować na światło.
Pracują nietypowo. On jest reżyserem, scenarzystą, operatorem, scenografem, oświetleniowcem i aktorem. Ona gra, czasem pisze muzykę, ale pomaga też nosić kable, trzymać kamerę, czuwa nad postsynchronami. No i jest producentem męża, szefem spółki Iga Film.
– Jak odkryliście Gzowo? – pytam w końcu o najsłynniejszą filmową wieś. 19 lat temu pojechali na ryby, nad Narew i zauroczyło ich miejsce nad dolinką. Wtedy jeszcze wędkowali. Dziś już nie, bo po co rybom życie zabierać? – Dawno przestałem jeść mięso – mówi Kondratiuk. – Kiedy człowiek odstawia mięso, zmienia się jego mentalność, wrażliwość.
Do baru wchodzi Jerzy Kawalerowicz z kierownikiem produkcji. Częstują przyniesioną w papierowej torebce whisky (w barze nie mają). Opowiadają, że byli niedawno w łódzkiej Filmówce, ale to już nie to, co dawniej. W ogóle kino już nie to. Inaczej się dziś kręci, inaczej montuje. Młodzi mają okropne podejście do filmu, wszystko ma być szybko, głośno, z efektami komputerowymi. – Wyobrażasz sobie, co mój montażysta wyprawia? – krzywi się Kawalerowicz. – Montuje „off line”.
– Do czego to doszło – kiwa głową Kondratiuk. – Ale może my, weterani, nie rozumiemy młodych? Może ich nudzi „stare” kino, może wolą filmy akcji i sitcomy? A co pani sądzi? Zaprzeczam, ale on nadal kiwa smętnie głową nad dawnymi, dobrymi dla kina czasami.

Koło się nie obraca
Gdy dojeżdżamy na Ochotę, dochodzi ósma. Nie wiadomo, kiedy tyle czasu minęło. Przechodzimy przez ulicę, nagle słyszę: – Ale niebo! Takie światło rzadko się zdarza w mieście!
Siadamy przy stole w kuchni. Przez okno widać podwórko i drzewa. Duży, kosmaty As, znany z gzowskich filmów, przychodzi, żeby go pogłaskać. Kiedy się nim zachwycam, wraca pani Iga. Obcina lodowatym wzrokiem nas, otwarte wino i wyrzuca z siebie: – O której się przyjeżdża do domu? To ma być „za chwilę”! Mogłeś zadzwonić, po to ci kupiłam komórkę! Denerwowałam się!!!
– Przepraszam, Igusiu kochana, nie zabrałem komórki. Usiądź z nami, wybierzemy zdjęcia, napijemy się wina.
– Mógł zadzwonić – upiera się. Ale w końcu daje się udobruchać i siada. Gdy jej mąż wychodzi, pyta, co pił. Mówi z troską w głosie, że nie powinien pić, był naświetlany kobaltem. Oczywiście, wiem, dwa lata temu pisała o tym prasa. „Gazeta Pomorska” wręcz dała nagłówek: „Andrzej Kondratiuk ma nowotwór złośliwy węzłów chłonnych”. Dziś już o tym mogą mówić, bo morderczą walkę z rakiem wygrali.
Oglądamy zdjęcia z Gzowa. Wiele z nich Kondratiuk zrobił sam. Są wysmakowane, malarskie. Na przykład taki obrazek: letnie popołudnie, pani Iga siedzi zamyślona w słońcu, na tle jabłoni uginających się pod ciężarem dojrzałych jabłek. Owoce leżą też na stoliku, na ziemi, mają kolor jej włosów. Albo taki: biała wanna na tle kwitnących jaśminów, w wannie oni, elegancko ubrani, ona w kapeluszu. Zwracam uwagę na malownicze koło od rzecznego młyna, pamiętam je z filmu. Niczego nie mełło, tylko się obracało. Taka metafora czasu. – Teraz się nie obraca, zapora jest podniesiona, nie ma wody w strumieniu – mówi pani Iga. Dziwię się, dlaczego. – Bo nas tam nie ma. Od dwóch lat jesteśmy całkowicie pochłonięci „Córą marnotrawną”, siedzimy w Warszawie. Do Gzowa wpadamy rzadko. A kiedy tam nie mieszkamy, wszystko zarasta.
– Krzaki, pokrzywy, osy, szerszenie, zarośnięte bajoro – zniechęca mnie Kondratiuk. Wolałby, żebym opisała dzisiejszy dzień, to ciekawsze. Zresztą on w Gzowie czuje się tak samo jak w Warszawie czy w Rzymie. Mieszkał tam kiedyś przez siedem lat, robił zdjęcia, pisał scenariusze, nakręcił pięć filmów, zajmował się pracami gospodarskimi. Ale to już rozdział zamknięty. Mówi, że mogę opisać Gzowo na podstawie filmów. To by nie było w porządku, tłumaczę. Mogłabym opisać drewniany domek na palach, zwany dziuplą, który własnoręcznie zbudowali, z pomocą Jana Himilsbacha. Kiedy dym snuje się z paleniska i wieje wiatr, chata zdaje się fruwać. Służy i za mieszkanie, i za magazyn. Łazienki nie ma (miała być, ale mrozy pokrzyżowały plany i została przekwalifikowana na ciemnię), wodę do kąpieli grzeje się na palenisku. Ale prąd jest.

Za górami, za lasami
Pani Iga irytuje się: – Wy, dziennikarze, lubicie wymyślać bajki. Wypisujecie, że daleko, za górami za lasami, w mitycznym Gzowie, gdzie czas się zatrzymał, mieszka Iga z Andrzejem, on wariat, ona muza. Są oderwani od rzeczywistości, niezwykli, świata poza sobą nie widzą, chodzą po łąkach, upajają się szczęściem i inne brednie. A my nie jesteśmy sfiksowanymi filmowcami, jakich gramy w naszych filmach. Twarda rzeczywistość nieraz daje nam po głowie.
Rozmawiamy o naszych fascynacjach literackich i filmowych. Wszyscy uwielbiamy Felliniego, zwłaszcza „Amarcord”. Z książek on wymienia „Mistrza i Małgorzatę”, ona „Fausta”. Spieramy się o Fausta, o jego ideę szczęścia. On próbuje trywializować tęsknoty bohatera, ale chyba nas podpuszcza.
Pytam, czy kłócą się, robiąc filmy. Okazuje się, że tak. Choć oboje twierdzą, że „nadają na tych samych falach”, często i na planie, i przy montażu dochodzi do sporów. Jego złoszczą krytyczne uwagi żony, ale ceni jej zdanie i nierzadko idzie za jej radą.
Mówiąc, że pokaże swoje królestwo, Kondratiuk prowadzi mnie do sąsiedniego pokoju. Wszędzie pełno taśm. Stół montażowy, ogromny projektor, ekran, regał z książkami. Na kanapie leżą cztery duże koty. Znaleźli je na śmietniku, w opłakanym stanie. Od lat przygarniają kocie sierotki. Kiedyś mieli w domu siedem kotów i trzy psy, teraz mniej. – Zwierzaki nie są zamiast dzieci. Nigdy nie chcieliśmy mieć dzieci. Ale naszemu gatunkowi to nie zaszkodzi, chętnych do prokreacji nie brakuje – śmieje się. Dokarmia też koty z osiedla, dlatego dorobił się tytułu „kociego króla”.
Dołącza do nas pani Iga i razem oprowadzają mnie po mieszkaniu. Jego pokój przypomina izbę pamięci: na ścianach i półkach nagrody, statuetki, dyplomy, zdjęcia. Stoi pianino żony, bo w jej pokoju się nie zmieściło. U niej też pamiątki, ale mniej. Zabawne lalki, fotografie. Większość wiąże się z jakimś filmem, tak jak ich życie.
Ściemnia się, kiedy wychodzę. Umawiamy się, że jeśli jutro będzie ładna pogoda, pojedziemy do Gzowa.
Całą sobotę leje.


Jest takie mało znane opowiadanie Brunona Schulza „Republika marzeń”. Bohater, zmęczony warszawskim zgiełkiem, wyjeżdża za miasto, w miejsce, gdzie życie płynie „pod znakiem poezji i przygody, nieustannych olśnień”. Któregoś dnia spotyka tam dziwnego reżysera o marzycielskich oczach. Nazywa go „reżyserem krajobrazów i sceneryj kosmicznych”, którego „kunszt polega na tym, że podchwytuje intencje natury, że umie czytać w jej tajnych aspiracjach”. Natura pełna jest fabuł, ale żebyśmy mogli się o tym przekonać, potrzebny jest Artysta – konstatuje autor. Oczywiście, Schulz nie mógł znać Andrzeja Kondratiuka i jego filmów; rozminęli się w czasie. Ale jest tu pewien niepokojący zbieg okoliczności: opowiadanie ukazało się w 29. nr. „Tygodnika Ilustrowanego” w 1936 r. (29. nr wypada na trzeci tydzień lipca), zaś Andrzej Kondratiuk urodził się… 20 lipca 1936!
Redakcja składa serdeczne życzenia urodzinowe!

Wydanie: 2001, 29/2001

Kategorie: Sylwetki
Tagi: Ewa Likowska

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy