Armia zawodowa musi być droższa od obywatelskiej, za to powinna ją wielokrotnie przewyższać sprawnością, mobilnością i zdyscyplinowaniem Wypowiedzi premiera i ministra obrony narodowej z hasłem: armia z wyboru, a nie z poboru, nie mogą przysłonić problemu konieczności dokonania głębokich i przede wszystkim przemyślanych, logicznych, zgodnych z polską racją stanu i doktryną reform w systemie obronnym państwa zmian. Niestety to, co się robi lub tylko udaje, że się robi u nas, przypomina co najwyżej retusze i gipsowanie w miejscach, gdzie potrzeba cementu. Obowiązująca pod koniec XX w. doktryna NATO, nie do końca dopracowana, zasadzająca się na koncepcji prewencyjnych, ekspedycyjnych wojen asymetrycznych, została zrozumiana u nas przez niewielu polityków i dowódców. Wygodniej było się trzymać starego zlepku doktryn, tworząc doraźne rozwiązania na typowo polskiej zasadzie: jakoś to będzie. Dopiero kiedy NATO zaczęło od nas wymagać partycypacji w działaniach ekspedycyjnych, rozpoczęło się nowe myślenie na nieco szerszą skalę. Pojawiły się również grupy nowych ludzi wykształconych na zachodnich uczelniach cywilnych i wojskowych, które zaczęły stopniowo wywierać wpływ na kształtowanie się nowego modelu sił zbrojnych jako elementu bezpieczeństwa narodowego. Ale nie od rzeczy będzie przypomnieć, że faktyczne reformy systemu obrony rozpoczął tandem Szmajdziński i Zemke. Zreformowano na początek, aczkolwiek nie do końca, szkolnictwo wojskowe, redukując jego część i wprowadzając kolejną ścieżkę do uzyskania oficerskich gwiazdek dla absolwentów uczelni cywilnych. To był olbrzymi, mimo że pozornie mało widoczny, krok do przodu. Pierwsze doświadczenia z wojen ekspedycyjnych na Bałkanach oraz misji stabilizacyjnej w Iraku też pokazały wszystkim zdrowo myślącym logiczne kierunki reform Wojska Polskiego. Życie podyktowało na szczęście konieczność nowych rozwiązań. Szybko okazało się, że do misji ekspedycyjnych potrzeba nam lekkich, mobilnych i słabszych liczebnie, ale silnych ogniowo jednostek. Przy tym znakomicie wyszkolonych. Na szczęście takowe mieliśmy. Tyle że niewiele. Kiedy na misje wyjeżdżały kontyngenty państw sojuszniczych – tych, które w NATO mają coś do powiedzenia, jeżeli chodzi o potencjał bojowy, to wyjeżdżały zwarte jednostki. Nasze wojska natomiast zwykle były mieszane, by nie nazwać ich zbieraniną. Bo do każdego wyjazdu, bez względu na turnus, zapisywano po różnych jednostkach, później na drogich zresztą ćwiczeniach poligonowych usiłowano zgrać poszczególne elementy. Taka kombinowana jednostka musiała naturalnie ponosić większe straty, jej siła bojowa była relatywnie mniejsza itd. Politycy związani z wojskiem zaczęli głosić radosne, ale nieprzemyślane hasła, że to niby wojska desantowo-szturmowe mają stać się naszą specjalnością w NATO itd. Bo formacje ekspedycyjne oparte na pododdziałach desantowo-szturmowych rzeczywiście odniosły kilka spektakularnych sukcesów. Doszło też do paru kompromitacji. M.in. Roman Polko sfotografował się pod amerykańską flagą z leżącymi u stóp pojmanymi żołnierzami Saddama Husajna. Ta fanfaronada godna wojaka Szwejka oczywiście obiegła świat, wywołując szereg nieprzychylnych Polsce komentarzy. Ale Polko awansował… Chodzenie od ściany do ściany, nieprzemyślane koncepcje, brak energicznego kierowania i dowodzenia – wszystko to doprowadziło siły zbrojne do takiego stanu, że zużywają ogromne fundusze, a są mało mobilne. Dyskusja, która powinna się zakończyć dziesięć lat temu, jest dalej w pełnym toku i nikt w gruncie rzeczy nie wie, jaki kierunek proponowana przez Platformę Obywatelską reforma przybierze w praktyce. Bo już prezydent Kaczyński twierdzi, że modelowo armia zawodowa jest gorsza od armii obywatelskiej. W tym miejscu można by zapytać, co sam prezydent zrobił dla reform. Oczywiście nic, bo aktualnie sparaliżował strukturę powołaną konstytucyjnie do spraw obronności państwa. Mianowicie to Rada Bezpieczeństwa Narodowego jest konstytucyjnym organem państwa ds. planowania i również monitorowania polityki obronnej. Tymczasem w tej aktualnej radzie brakuje premiera, ministrów, resortów siłowych, szefa MSZ i finansów. Jest za to oczywiście brat prezydenta. Zrozumiałe więc, że coraz częściej słychać pytania, czy za to sparaliżowanie konstytucyjnego organu państwa prezydent powinien stanąć przed Trybunałem Stanu. Nie wolno zapominać, że min. Szczygło przekształcał – czy może tylko próbował przekształcić – siły zbrojne w swoistą bojówkę PiS. Poprzez politykę kadrową przede wszystkim. To w okresie rządów braci Kaczyńskich podjęto szereg niekorzystnych dla systemu obronnego decyzji, serwilizm wobec USA zaś osiągnął szczyt, rezultatem czego jest m.in. stan rozmów o tarczy rakietowej.









