Każdy człowiek zasługuje na szansę

Każdy człowiek zasługuje na szansę

Monar co roku pomaga 20 tysiącom narkomanów i bezdomnych. Połowa z nich wychodzi na prostą Wysoki chłopak o sportowej sylwetce ma 24 lata, pochodzi spod Warszawy. Nie wygląda na człowieka, który narkotyzuje się przez ponad połowę swojego życia. Zapewnia, że ostatni raz ćpał półtora roku temu. W ośrodku Monaru na ul. Marywilskiej w Warszawie jest od dwóch miesięcy. O tej placówce dowiedział się od psychologa, gdy odwiedził kolegę na detoksie. Sam trafiał na detoks kilkanaście razy. Joint na spanie, koka na imprezę Gdy po roku wyszedł z więzienia, jego znajomi z podstawówki mieli już samochody, dziewczyny, niektórzy nawet rodziny. Wtedy dotarło do niego, że jego droga prowadzi tylko do więzienia albo do piachu. – Gdyby nie to miejsce, gdyby nie Monar, leżałbym już na cmentarzu albo dogorywałbym śmierdzący na ulicy – mówi wprost. – Chyba że znowu trafiłbym do więzienia. Wychowywał się w biednej rodzinie. Ojciec był alkoholikiem, matka pracowała ponad siły w szwalni. Mieszkali na szarym, betonowym osiedlu. – Wszyscy z mojego podwórka ćpali. To był sposób na nudę, odskocznia od domowych awantur, odreagowanie przemocy – opowiada. – Narkotykami regulowałem sobie samopoczucie. Jak chciałem iść spać, paliłem jointa. Gdy wychodziłem na imprezę, brałem kokainę bądź amfetaminę. Kiedy potrzebowałem totalnego relaksu, miałem heroinę. Przez cztery lata był dilerem, sprzedawał „towar” młodzieży z Warszawy, Konstancina-Jeziorny, Grójca, Góry Kalwarii. Sami do niego dzwonili, wysyłali mejle. Tygodniowo zarabiał 1,5 tys. zł, mógł kupić sobie lepsze ubrania, komórki. Zaczęło się jednak piekło. Co drugi dzień do ich mieszkania wkraczała policja, a prawie codziennie zjawiali się nowi klienci. Chociaż niczego mu nie udowodniono, a siedział za kradzieże, rodzina w końcu wyrzuciła go z domu. – Zawiedli się na mnie. Dawali mi drugą, trzecią, piątą, piętnastą szansę. Nie chciałem przestać – wspomina. – Nie mogłem, nie umiałem. Monar jest dla mnie teraz schronieniem, mam tu łóżko, jedzenie, terapeutów. Rzucam powoli ten nałóg. Wie, co chciałby powiedzieć dzieciakom, które zaczynają brać narkotyki. – Ci, co biorą, to leszcze i cienkie bolki. Jak ktoś bierze narkotyki, to znaczy, że jest zakompleksionym leszczem, a nie „wariatem”. „Wariat” to ten, kto świetnie gra w piłkę albo dobrze wyrywa panny. Bardzo ceni sobie „społeczność”, czyli zebrania mieszkańców ośrodka. Kilka razy dziennie siadają w kółku i rozmawiają o problemach, wspierają się, głosują nad przedłużeniem komuś pobytu czy wydaleniem za złamanie regulaminu. Przyznaje, że pierwszy raz jest bezpieczny. Nie grozi mu agresywny sąsiad z blokowiska, pogrążony w amoku alkoholowym ojciec albo niezadowolony klient. Sumiennie wykonuje swoje obowiązki: sprząta, gotuje, pierze, pomaga innym. Załatwia sobie pracę i wieczorową szkołę średnią. – Muszę wyjść na prostą, mam 24 lata, to już ostatnia moja szansa – powtarza. Życie po Kotanie Liczba narkomanów w Polsce przekroczyła 100 tys., a problem bezdomności, według szacunków Monaru, dotykać może nawet od 200 do 300 tys. osób. Do monarowskich ośrodków rocznie trafia niemal 20 tys. takich odrzuconych przez społeczeństwo. Po śmierci założyciela Monaru i duchowego przywódcy tej organizacji, psychologa Marka Kotańskiego, w 2002 r. nowym szefem stowarzyszenia została Jolanta Łazuga-Koczurowska, psycholog kliniczny, twórczyni programów terapeutycznych adresowanych do dzieci i młodzieży, związana z Monarem od 1981 r., czyli od samego początku. Zastała prężną, cieszącą się szacunkiem i przychylnością mediów organizację, która tysiącom ludzi rocznie pomagałą zmieniać ich życie na lepsze. Jednak prawda o Monarze była bardziej złożona. Gigantyczne długi, chaos w dokumentach, niesprawna księgowość, kilkanaście nielegalnie postawionych budynków. Wielu ludzi zastanawiało się, czy Monar nie upadnie, gdy zabraknie autorytetu, ale i sławy medialnej Kotańskiego. – To nieprawda, że Marka nie ma, on jest z nami cały czas. Doprowadził Monar do momentu, w którym mieliśmy już bardzo wiele, ale brakowało porządku w dokumentach i zdynamizowania działań – mówi Koczurowska. – Gdy zmarł Kotański, posypały się pisma ponaglające spłatę długów. Grożono sądem i egzekucjami komorniczymi – wspomina Robert Zieliński, kierownik Centrum Pomocy Bliźniemu Monar-Markot Warszawa. – Za życia Marka nikt się na to nie odważył. Po kilku latach starań Monar wyszedł ze spraw prawno-administracyjnych obronną ręką. –

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2009, 33/2009

Kategorie: Kraj