W każdym kątku po dzieciątku

W każdym kątku po dzieciątku

Gmina Słopnice szczyci się największym przyrostem naturalnym w Polsce

W tym samym punkcie, otoczonym płotem, żyją od pokoleń. Dokładnie tu, na miejscu murowanego domu, jeszcze 20 lat temu stała licha chałupa, ojcowizna Zofii Golińskiej. A wcześniej chatynka z glinianą podłogą, gdzie wśród dziesięciorga rodzeństwa urodziła się jej matka, Stanisława, której przekazano domostwo. I wcześniej… Piętrowy dom wolno rośnie w górę drewnianymi schodami. Góra czeka na dzieci. Dokończy to, które zostanie przy ojcach. A jak zostanie więcej niż jedno, podzielą ziemię na mniejsze poletka i postawiają nowe domy. Tak w Słopnicach było zawsze.
– Jest dla kogo robić – Zofia Golińska spogląda na swoją siódemkę. – Trzeba łożyć i w pracy nie ustawać. Żeby tylko wyuczyć, wypuścić, dać wędkę, żeby poszły w świat rozumne.
Niby zwyczajną podlimanowską gminę, z domkami wzdłuż ulicy, ojczyzna powinna nosić na ramionach. Z wdzięczności dla słopnickich matek, których nie „ucywilizowały” jeszcze kolorowe magazyny, krzyczące o kobiecych karierach. Matki ze Słopnic znają swoje powołanie. Tu rodzina jest dorobkiem, nie majątki, dlatego wieś od lat szczyci się jednym z największych wskaźników przyrostu naturalnego w kraju (w 2002 r., na tysiąc mieszkańców, w skali kraju wynosił on -0,1, podczas gdy w Słopnicach aż 12,43, a 2001 r. nawet 17,58).
W tym roku proboszcz Stanisław Krzywonos już zanotował w parafialnych księgach 120 urodzeń i tylko 25 zgonów, a za parę dni znów ochrzci kilkoro na świątecznej sumie. I Grzegorz Biedroń, dyrektor tutejszej podstawówki, w przeciwieństwie do dyrektorów sąsiednich gmin, nie musi drżeć, że każą mu zlikwidować oddziały. We wsi, gdzie żyje 5708 mieszkańców, aż 1709 to dzieci do 14 lat, a do szkół już smaruje co rano ponadtysięczna gromada. Można nawet powiedzieć, że dzieci dają pracę 80 nauczycielom, kucharkom, sekretarkom… Dorosną, odlecą, potem dochodzą młodsze i tak w kółko.

Bóg stworzył, nie umorzy

Pierwsza u Golińskich przyszła na świat 17-letnia dziś Ewelina. Po niej książki i komunijną albę odziedziczyła Karolina. Po Karolinie przeszły na Janusza, który jest przeznaczony na ojcowiznę, bo ziemia cieszy go najbardziej. Paulina gra na skrzypkach i jest za delikatna do gospodarki. Ania łobuz. Staś intelektualista. A Bartek jeszcze nie wiadomo, w jakie pójdzie zamiłowanie.
– Jak pan Bóg stworzył, to nie umorzy – Goliński siada odpocząć przy przedobiedniej herbacie. – Zawsze w porę przychodzi boska opatrzność. A to kupisz coś taniej i zaoszczędzisz, a to złapiesz fuchę. Najważniejsze, żeby rodziły się zdrowe.
Oboje z żoną od dziecka ciężko pracowali, bo też wychowani w kupie. Zresztą nie oni jedni. Zofia spogląda przez okno na bielutkie od pierwszego śniegu drogi, wzdłuż których rząd w rząd obiadową porą leniwie tlą się dymki z kominów. – Tam jeden ma pięcioro i żadne jeszcze w szkołach. Nie pracują, ale ciotka z Austrii śle. A tam, u Mrózków, ojciec zginął w lesie i zostawił jedenaścioro. Tam, niżej też jedenastka…
Na ślubnym zdjęciu uśmiecha się Goliński w bordowej muszce. Zaraz po wojsku, od słowa do słowa i przyszedł mieszkać tu, do teściów. Daleko nie miał. W dole stoi jego ojcowizna. Reszta z ośmiorga rodzeństwa Golińskiego też rozjechała się po okolicy. Mają już po kilkoro swoich, ale o zapomogi nie proszą. Choć z czterech hektarów żyje się na styk, u Golińskich jest co jeść. Najważniejsze tylko, żeby do długów nie dopuścić. W Słopnicach jest taki dorzeczny zwyczaj, że najpierw płaci się rachunki, potem się je. I nie ma rozpusty, że jak masz, to smaż. Je się to, na co starczy. A rozum podpowiada: jest swoja mąka, to piecz chleb, zamiast chodzić do GS-u, a jak masz krowę, przerób mleko na sery. I hoduj dwie świnie na wyroby. Kiedy się z jednej skończą, akurat druga podrośnie. – Prawdę mówiąc – tłumaczy się z budżetu ojciec – dzieciom smakuje kupne. Jak w brytfankach upiecze się sześć bochnów, ostatni zeschnie i w zęby kole.
Swoje jest dla starych, wyrozumialszych. Aż trudno uwierzyć, że jedna kura starczy na drugie dla całej jedenastki. To nic, że jednemu trafi się udo, a drugiemu skrzydło, bo każdy ma inne upodobania. Golińscy twierdzą, że to też opatrzność boża tak rozumnie podzieliła smaki i apetyty.
Tylko pracy opatrzność trochę poskąpiła. Zofia na krawiectwie, którego się wyuczyła, nie zarobi. Raz, że ludzie wolą kupne, dwa, że każda gospodyni sama załata, co trzeba. Dlatego Goliński, żeby darmo nie siedzieć, jeździ do Niemiec sezonowo. Choć ma w fachu hydraulikę, zrobi wszystko u 400-hektarowego niemieckiego farmera. Goliński nie może się nadziwić, że u nich i browar, i stajnię można mieć obok siebie. – U nas by już kazali zamykać wedle unijnych przepisów. Ale tak mamy, że swój swojemu nie da zarobić.
Goliński kawał świata zwiedził za robotą i nabrał obawy, że niedługo przez ten strach kobiet do rodzenia będzie w Polsce jak u Niemców. – Tam w domu starców mieszka dziś prawdziwy Niemiec. A młodzi, co jeszcze chcą rodzić, tak się mieszają z obcą krwią, że na palcach rodowitych policzysz – duma.
Na dole, tuż przy sieni, jest starodawny pokoik, gdzie stoją dwa tapczany z drewnianym oparciem. To kącik dziadków. – Serce mi czasem pęka. Bo te, co są na miejscu, na oku, to i pomoc mają – wzdycha babcia siedemnaściorga wnucząt, po dzieciach, które poszły z domu. – Tych daleko już tak człowiek nie wesprze.
Pani Stanisława ma już taką naturę, że gdzie co zarobi, drapie się w głowę, żeby nie przejeść, tylko w dom pchać. Ale nie za wszelką cenę. Kiedy czasem ogląda telewizję, nie może się nadziwić, że myślenie o zyskach tak zniechęca kobiety do przyrodzonego powołania. Ona sama chowa już trzecie pokolenie i wie, że dzieci nie patrzą za górą pieniędzy. Patrzą za matczynym ciepłem.

Stół musi być mocny

W piątek popołudniu na PKS, którym Agnieszka, studentka administracji w Nowym Sączu, wraca do domu, czekają wszyscy od Kęsków: sześcioletnia Aldonka, Stasiu z trzeciej klasy, Andrzej z piątej, Monika, Nastka, Mariusz i Sylwek, który razem z mamą pracuje w mleczarni. Krzyś jest w wojsku. Wcześniej rok był w seminarium, ale widać jeszcze swojej drogi nie znalazł.
Stanisławę Kęskę tak stworzyła natura, że bez krzątaniny nie czułaby, że żyje. A już krzątanina jest najprzyjemniejsza, gdy czeka na nowe dziecko. Ten czas jest u Kęsków jak adwent. Człowiek robi kącik, przynosi z piwnicy łóżeczko, tłumaczy młodszej reszcie, że nie będzie dzielił miłości, bo miłość się urodzi. A wraz z nią urodzi się jeszcze więcej siły. – Czym liczniej, tym łatwiej – pani Stanisława wyciera ręce o niebieski fartuszek z falbanką. – A jakoś lżej robić na dziecko niż na siebie.
Dlatego matka wstaje co rano do pracy w mleczarni, osiem godzin nastoi się w serwatce, nadźwiga się, namacha rękami. Tak latami… – Bo dorobek do nikogo nie przyjdzie od razu. Nie pochopnie, stopniowo – dodaje z pokorą.
Ale skoro jest praca, jest i odpoczynek. U Kęsków, jak u każdego w Słopnicach, w gościnnym pokoju, zaludniającym się tylko na uroczystości, stoi wielki drewniany stół, zwany wigilijnym. Można powiedzieć, że jest duszą gromady. – Zawsze jak się człowiek zaczyna dorabiać, zaczyna od stołu – gospodyni gładzi bielutki obrus, który ożywa kilka razy w roku, gdy ustawi na nim odświętne talerze od kompletu. A to ślubna rocznica, chrzest, święta komunia, bierzmowanie. W Słopnicach czas odlicza się nie świecką osiemnastką, ale wedle religijnego kalendarza. Wokół ściany, za stołem, jest też ława. Na wszelki wypadek. Jak zaczną chodzić jedne do drugich w święta i po Szczepanie, krzeseł w domu zwykle brakuje.
Pan Kazek Kęska, kierowca w Tymbarku, już skończył roboczy dzień. – Z jednego nie ma ciepła, ciepło jest z dwóch – ogarnia wzrokiem żonę, rozcierając duże zmarznięte ręce, o których mówi, że teraz są delikatne jak u pana doktora. Dopiero były sfatygowane, gdy ten dom budował. – Dobrze, że człowiek też jest z gromady. Brat budowlaniec, to postawił fundament, szwagier pomógł zrobić piec. Ja w mechanice odrobiłem. Po rodzinie człowiek pracy nie liczy.
Ten ma w Słopnicach tartak, to da drewno, ten zmontuje z braci firmę budowlaną i jedzie stawiać domy po miastach, ten ściągnie za granicę. Jedno handluje, drugie księguje. – Nie da się tak w kilku słowach. To są tomy – wzdycha pan Kazek nad pytaniem o trud ojcowania dziewięciorgu. Na przykład żona. Tę pan Kazek wybierał starannie. Długo się przyglądał i jej, i domowi, z którego wyszła. – Korzenie to korzenie – tłumaczy. – Jeśli dobro zakotwiczone, to go nie zepsuje. A jak jedno dobre złączy się z drugim, na kamieniu się dorobią.
Pan Kazek trzyma dom mocną ręką. W Biblii jest napisane, że to mężczyzn ma być głową, myśleć o całości. Reszta dba już o detale. – Gdy chłop zaradny, dom się nie załamie – odstawia talerz po świeżo podgotowanym bigosie. – Tylko żeby dali takim jak ja, kierowcom z jednym tirem, trochę więcej zarobić, a nie ciągle odprowadzaj podatki. Kiedyś z pensji odłożyłem i 1,5 tys. pustaków. Były lepsze czasy dla wielodzietności.
Pan Kazek ma pewną teorię: niemożliwe, żeby z taką gromadą człowiek żył godnie, jak u Kęsków. To musi być błogosławieństwo. Nazywa je „bożą spornością”. – Bo jak to jest, że u nas nie ma wiele, a każdy syty? Są przecież rodziny, co ich dzieci zjedzą więcej niż jest w lodówce.
Młodsze już klękają z matką do wieczornej modlitwy. Jezus powiedział św. Brygidzie, że kto 12 lat będzie tę modlitwę odmawiał, trzy dusze wśród krewnych utrzyma w stanie łaski. Każda zagroda modli się więc o swoje dusze. – Trzeba – szepcze Stanisława. – Człowiek nie jest w stanie wszystkiemu zapobiec z ziemi.

W gromadzie siła

Matka Józefa Wójtowicza kołysze rocznego Jakuba w bordowym wózku ze skaju, tym samym, co wychował wielu po rodzinie. Kto był pierwszy, nikt już nie pamięta. Oprócz Kuby, który ma imię po apostole, wybujał już trzyletniego Macieja, też po świętym, Anię i Sylwię, jedyną, która nie ma bożej imienniczki i trzeba było długo przekonywać babcię, żeby się nie krzywiła. Bo dziadkowie w Słopnicach mają posłuch.
Tu nie do pomyślenia są miastowe zwyczaje, które starszyznę odsunęły od głosu, a dziecko dostaje klucz na sznurku, wraca do pustego mieszkania w bloku i przyswaja sobie, co chce. W tutejszych piętrowych domach starsze pokolenia kontrolują to przyswajanie. Dzięki babci Agata Wójtowicz mogłaby też wrócić do pracy po macierzyńskim, gdyby wójt nie zlikwidował stanowiska księgowej w urzędzie gminy.
Gdy u Kęsków bigos zapachniał na dobre, a przed domem studzi się w śniegu masa na jutrzejsze wafle, pani Agata już pokąpała czwórkę przed niedzielą. Uroczyste przygotowania. Tu jeszcze biją kurę, tam rosną drożdże… Niedziela w Słopnicach jest święta.

Jedna taka święta gmina

W drewnianym kościółku, pod baczną opieką św. Andrzeja Apostoła, uroczysty ścisk. Przed ołtarzem, w pomarańczowym odblasku świec, stoi Ania Wójtowiczówna, która tak jest przejęta komunią, że godzinę przed nie urwie ze stołu ani kęsa. Za dziećmi tłoczą się ojcowie w odświętnych płaszczach z żonami u boku, dalej, na ławach, zasiada starszyzna w futrzanych kołnierzach. Po męskich dłoniach, składanych na amen, widać ten sam trud. Jeden zmiażdżył kciuk, drugi paznokieć, inny chowa w mankietach twarde odciski.
– Zagubiony rybak kołysał się na morzu jak łupina orzecha. Noc. Wzburzone fale – tłum wsłuchuje się w śpiewający głos kapłana. – Nagle zobaczył światełko. To matka podpaliła dom, żeby zobaczył ląd. Taką wartością, umiłowani, jest dziecko.
Już brzdąkają monety o tacę. Drobnica. Wystarczy obliczyć, jak każde z jedenaściorga Golińskich da po złotówce. Dlatego wrzuca tylko ojciec, albo najmłodsze, żeby ksiądz pogłaskał po głowie. Ale proboszcz Stanisław Krzywonos, który i Kęsków, i Golińskich błogosławił przed ślubnym ołtarzem, na pieniądze nie patrzy. – Mój dorobek to ich trwałość małżeńska i czyste serca – wzdycha. Jeszcze parę lat temu proboszcz wszystkie dusze miał czyściutkie. Teraz Słopniczanie szukają za pracą miejsca na ziemi z dala od domu, więc i tu zaczyna dochodzić miastowy pęd, bunt. – Co, pracę znalazłeś, a kościoła nie? – czasem proboszcz musztruje zbłąkane dusze. Ale zaraz bożonarodzeniowa spowiedź, to znów przyjdą wszyscy. Bo każdy chce mieć przed Dzieciątkiem czyste sumienie.
Już u frontowych drzwi ludzie przestępują z nogi na nogę, czekając na następną mszę. Ze dwie pieśni miną, aż tłum wyleje się z kościoła. A jak lud zaintonuje „Nie rzucim ziemi”, aż buchają chmurki pary z ust. Bo kto mocno śpiewa, jakby dwa razy się modlił.
Zanim Agata Wójtowicz zrzuci odświętne ubranie i zacznie szykować uroczysty obiad, jeszcze zawiezie teściową na sumę. Suma jest dla starszych, którzy pozostawali w domu z młodszymi dziećmi.
Stanisława Wikar też już wypiła szklankę kawy po nocnej zmianie i leci na mszę za duszę 16-letniego kuzyna, który zginął przy polowych robotach. – Nie ma co dzieciakowi nieba żałować – wzdycha ciężką piersią. Swoich ma siedmioro, to wie, jak może boleć serce po takiej stracie wbrew naturze. Dwie z domu są już studentkami. – Zdolne, niech się kształcą – ależ pani Stanisława jest dumna z tej nauki. Ale duma ją kosztuje. 150 zł ulgowy akademik w Krakowie, kolejne 100 zł na życie, książki. Dzięki Bogu, że oboje mają pracę. Mąż jeździ w Tymbarku na owocarni. Ją też szanowali, to długo na macierzyńskich nie siedziała. Dziś w nocy do 6 rano wygniotła w cukierni 600 drożdżówek. Ale Wikarowa też nie narzeka. Powymierali dziadkowie, renty po nikim nie ma, więc trzeba robić w dwójnasób. A jak to w cukierni, na święta zawsze dostanie trochę ciasta. Resztę dopiecze, żeby – jak się dziewczyny zjadą do domu – każdy powiedział, że było wszystkiego pod dostatkiem.

**
W Słopnicach fala narodzin przychodzi zwykle latem. Niektórzy mówią, że ma to związek z jesiennymi powrotami mężów do żon. W okolicach bezrobocie, więc szukają zarobku na budowach, gdzie kto usłyszy, a po sezonie wracają spragnieni miłości. Inni szepczą, że często wyłączają tu prąd i że zimy limanowskie srogie, to trzeba się mocniej dogrzać.
Ludzkie prześmiewki bolą słopniczan najmocniej. Bo prostotę można pokazać pięknie, ale szybko ośmieszyć też można. – A potem gazety pokazują nasze płoty obwieszone pieluchami, że niby bieda. Tylko dlaczego nie napiszą, że z uczuć tak można? – obrusza się gospodyni, wymiatająca śnieg przed progiem.
– My niczyjego chleba nie jemy za darmo – Wikar już wrócił z rannej zmiany. – Jak mi się pierwsze urodziło, poleciałem kupić garnek, bo nie miałem w czym kaszy ugotować. Nikt za mnie nie wychowa, bo udziału w tym nie brał. Pomóż, pani, miastom, bo tam każden sobie skrobie rzepkę, jak ten Turek.

 

 

Wydanie: 01/2004, 2003, 2004, 52/2003

Kategorie: Reportaż
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy