Tajemnica plebanii

Tajemnica plebanii

Katolicki ksiądz oskarżony o molestowanie dzieci. Prawda, czy pomówienie żony popa?

Sprawa jest taka, że Bisia ojcu nie opowie, bo się wstydzi i boi. Matka wie wszystko, ale mężowi nie mówi, bo chłop, jak chłop, napije się i na dziecko warknie albo i uderzy. Matka zapytała Bisię, gdy wszyscy wyszli z domu, jak było tam – u księdza na plebanii. Szczególnie, czy ją albo Agatkę nieprzyzwoicie dotykał. – Trzy razy przychodził, bo mnie noga bolała i tak mi robił, to znaczy masował i wkładał palce do majteczek. A potem głaskał, przytulał i całował tak… Język mi wkładał do buzi. I strasznie śmierdział. Kawą.
Mama Bisi nie wie, jak było naprawdę. Ale kiedy Lucyna K. i ten jakiś przybłęda z Krakowa – podający się za zakonnika, a oczami za Lucyną wodzący – koniecznie chcieli dziecko przepytywać, nagrywać na radio, a potem do prokuratury wozić, pomyślała: “Wy sobie wygodnego łóżka nie ścielcie, moje dziecko za materac podkładając”. I zakazała dziewczynce wizyt w Zyndranowej, dla pewności zaraz po powrocie ze szkoły chowając jedyne buty.
Mama Bisi swojej rodzinnej wsi nie może ostatnio zrozumieć. Przez 35 lat duszpasterzowania proboszcza M. był spokój, wszyscy księdza szanowali i lubili. Żyli zgodnie, po bożemu i po ludzku. Od kiedy jednak grekokatolicy zaczęli się troszczyć o tutejszy “lud Boży i prostych, wiernych ludzi”, taki popłoch powstał w Barwinku, Zyndranowej, Mszanie i Tylawie, że gorszego chyba za Niemca ani potem w trakcie wysiedlenia nie było. Huk na całą Polskę: gazety, Fundacja “Zanim Nadejdzie Jutro”, Komitet Ochrony Praw Dziecka, Ogólnopolskie Forum na Rzecz Ofiar Przestępstw, a nawet Ministerstwo Sprawiedliwości.
W mediach nagłośnił sprawę brat Michał L., gdyż, jak twierdzi, boi się, podobnie jak Lucyna K., że świadkowie mogą się wycofać, gdy ksiądz ich zastraszy. Doszły go słuchy, że odkąd dotarło na plebanię o nagraniach i prokuraturze, proboszcz szykanuje dzieci chodzące na religię. W tej sytuacji także dorośli mogą nabrać wody w usta.

Słowo boże
Frekwencja w czterech kościołach, gdzie proboszcz M. celebruje msze, gwałtownie wzrasta, nawet stuletnie babcie każą się wozić na msze. Proboszcz M. stoi na kazalnicy. Wysoki, szczupły, nie wygląda na swoje lata. Spod wystrzępionych rękawów sutanny widać dłonie ze splecionymi ciasno palcami. Drżą. Głos jednak jest dobitny, wyraźny.
– Drodzy parafianie! Wrogowie Kościoła nie ustają w pomówieniach. Dotarli już do prokuratury, władz kościelnych i państwowych, rozpętali kampanię prasową. Znacie mnie i ja też was znam prawie od zawsze. Przez 35 długich lat żyliśmy tu razem w dobrem i złem, w smutkach i radości. Zgodnie: katolicy, grekokatolicy i prawosławni. Dobrze wiem, wyznawcy której wiary rozsiewają oszczerstwa pod moim adresem i wiem tak samo jak wy, po co to robią. Nie chodzi o mnie, bo jestem niewinny, ale chodzi o kościółki, któreśmy tu ciężką pracą, wspólnym wysiłkiem zbudowali. Dziś chce się nam je odebrać!
Po mszy wylewa się z kościoła tłum wiernych i – zaraz za plebanią – rozbija na małe, rozgadane grupy. Mówią przede wszystkim o akcji zbierania podpisów. Listy są dwie: jedna w obronie księdza, druga dementująca to, co wydrukowała „Gazeta Wyborcza”. A napisano tam, że ich wsie są małe, zamknięte i ubogie, a rządzą w nich pospołu pan, wójt i pleban. Pleban, czyli proboszcz M., ma mieć znajomości u nielicznych tutejszych pracodawców, więc każdy siedzi cicho, żeby z roboty nie wylecieć. Ksiądz, nie dość, że jest wpływowy, to i sprytny: na ofiary swych erotycznych ekscesów wybiera dzieci z rodzin biednych i słabych, czyli dających się łatwo zastraszyć. Ludzie tutejsi przez całe lata byli i są nadal wobec jego poczynań bezradni. Matki dobrowolnie wysyłają dziewczynki na nocleg do plebani, mimo że same kilkanaście lat wcześniej doświadczały identycznego jak dziś ich córki molestowania seksualnego.
Kiedy “Wyborcza” przyjechała po raz kolejny, Joanna Michalak zaproponowała, by spuścić psy ze smyczy, zaś mężczyźni, kobiety i dzieci kordonem otoczyli samochód, krzycząc, że prasa znów kłamie i nie dadzą skrzywdzić swojego księdza, ale najwięcej pomstowali na Lucynę K. – Już dość swym pobytem w Zyndranowej wniosła kłótni i fermentów. Na ostatek naszego księdza się czepiła!
– Grzech nieodpuszczalny – mówi babcia Pakoszowa. – Z innej parafii na widłach by ją wynieśli, czarownicę. Wiary, w której była chrzczona, wyrzekła się, unicką katechetką została, a teraz zaplanowała zabrać nasze kościoły, by w nich uczyć i pieniądze brać.
Lucyna K., żona greckokatolickiego popa, w oświadczeniu dla “Gazety Wyborczej” podkreśla, że dzięki akcji podjętej przez nią i brata Michała, augustianina z Krakowa, wydarzeniami w Tylawie, Mszanie, Zyndranowej i Barwinku zainteresowały się ogólnopolskie organizacje i fundacje, chcące nieść pomoc ofiarom księżej przemocy. Tłumaczy, że kieruje nią li tylko “troska o Kościół Powszechny, Chrystusowy i dobro tych ewangelicznych »najmniejszych«”.

Bananowy krem
Natalka od kilku tygodni żyje w ciągłym strachu. Tamtego dnia było tak: pani Lucynka zaprosiła ją do domu na zabawę ze swoją córką. Jak przyszła, to przy stole w kuchni siedziały jakieś dwie panie i piły kawę. Była też Monika, koleżanka ze szkoły, Asia, Patrycja i chyba Jola. Myślały, że to czyjeś imieniny, bo był elegancki poczęstunek – zupa grochowa, ryż na słodko i koktajl bananowy. Zjadły i chciały się dalej bawić, ale jedna z tych nieznajomych pań poprosiła Natalię na bok i powiedziała, że jest z gazety. Pytała też o nazwisko i szkołę. Natalia cały czas bała się tatusia, więc na wszelki wypadek nazwiska nie mówiła. Wtedy ta pani przyrzekła, że nikt się o niczym nie dowie, niech powie tylko, czy lubi księdza M. Kiedy usłyszała, że nie, wyglądała na ucieszoną i zaproponowała wspólną zabawę w radio. Dziennikarz, czyli pani Lucyna, będzie zadawać pytania, a dzieci mają odpowiadać.
Nagrana tego dnia “audycja” została już kilkakrotnie wyemitowana dla różnego kręgu słuchaczy.
– Trzy razy mi tak robił, to znaczy włożył palce do majtek. To mnie bolało. Słyszałam od koleżanek, że jak któraś z nich spała na plebanii, bo na przykład nie miała czym wieczorem wrócić do domu, to ją dotykał między nogi.
– Na lekcji często sadza sobie dziewczynki na kolana i przytula. Kupuje cukierki, rozdaje. Chłopcom kładzie po jednym na ławce, a nam odchyla koszulki i wrzuca za dekolt.
– Ja nie poszłam na plebanię, choć ksiądz nalegał, żebym mamę uprosiła. Ona jednak kazała mi powiedzieć, że dostaję ataków duszności i zostałam w domu. Ale moja koleżanka była i mówiła, że ksiądz ją kąpał i wszędzie dotykał. Dawał jej też czekoladki, a potem całował w buzię.
– Jak długo cię całował – pytała koleżankę „dziennikarka”.
– No, nie wiem… Długo. Minutę, może dwie.
– Czy to był pocałunek taki jak na przykład tatusia?
– No, nie…
– Czym się różnił?
– Ściskał mnie tak mocno, że bolało i język wkładał…
– Mnie – słychać z taśmy inny dziecięcy głosik – odwoził raz do domu samochodem. Po drodze się zatrzymał i powiedział: “Asia, ja cię lubię najbardziej ze wszystkich dzieci w szkole. Najbardziej ciebie właśnie sobie upodobałem. Kocham cię”. W szkole na lekcjach religii mówił nam nieraz, że ma taki specjalny dar od Boga, że leczy dotykiem dłoni. Gdy raz kolegę bolał brzuch, kazał mu się położyć na ławce i zdjąć spodnie. Dotykał go najpierw po brzuchu, ale potem zszedł na sam dół.
– Czy ksiądz M. postępował tak ze wszystkimi dziećmi w szkole?
– Z chłopcami prawie nigdy, z dziewczynkami często.
– A z twojej klasy z iloma?
– Dziewięć, może dziesięć.
– A co ty powiesz, Patrycjo?
– Ze mną to było dawno, jeszcze przed Pierwszą Komunią. Ksiądz odwoził mnie po próbie, bo daleko mieszkam. Molestował mnie całą drogę, a w końcu mocno do siebie przyciągnął i zaczął namiętnie całować, dotykać.
– Gdzie?
– W przewód moczowo-płciowy.
– Co wtedy czułaś?
– Czułam lęk i złość. Wyrwałam się i uciekłam. Potem groził, że mnie nie dopuści do komunii.
– Dotykał tam, gdzie nie można – mówi Jola.
– ?
– Koło pupy.
– Czy to cię bolało?
– Trochę. I strasznie wymiotowałam.

Strach nie wybiera
– Mieszkam przez płot z plebanią – mówi Maria Lenkiewicz, jedyna oprócz Janiny Michalak mieszkanka Tylawy, wyrażająca zgodę na druk nazwiska. – Wiem, ile dobrego zrobił dla Kościoła, ale chyba jeszcze więcej dla ludzi. Jego dobroci doświadczyłam osobiście, gdy zostałam sama z siedmiorgiem dzieci. Załatwił mi mieszkanie w opuszczonym posterunku policji, nie raz i nie dwa pomógł finansowo. Szłam zwrócić, mówił: “Dzieciom kup, czego potrzebują i Bogu dziękuj, że zdrowe są”.
A.B., 50-letni mężczyzna, czekający na autobus do Dukli, uważa się za filozofa. – A to pani książek nie czyta, w telewizornię nie patrzy? Jak dawniej, tak i dziś większość wojen o religię zahacza. Księża niby do zgody nawołują, ale ona jest taka tylko po wierzchu. Żeby moja rodzina wymarniała i szczęście ją odeszło, jeśli łżę. Prawda jest taka, że nie ksiądz winny, ino zmowa w tym interesie.
Teraz opowie, jak było z listami broniącymi księdza. – Kazali podpisywać, tom przykazał dzieciom i wnukom: “Długopis dawać”. Kto kazał? Ano, z Rady Parafialnej. Treść była gotowa, tylko nazwisko szkrabnąć.
– Czytaliście treść?
– Nie, tylko nazwiska, które już były. Cała dyrekcja szkoły i gimnazjum się podpisała i wszyscy nauczyciele.
Pragnieniem Zofii S. z Mszany jest, by ktoś jej uczciwie poradził, czy mimo przyrzeczenia danego bratu Michałowi ma świadczyć w prokuraturze, czy nie. Pewnie, że jej też leży na sercu sprawa tych dzieci mówiących do mikrofonu, ale gdy na spowiedzi pytała księdza o radę, odesłał ją do katolickiego sumienia. Guzikowa z kolei obiecała pani Lucynie powiedzieć prawdę, żeby jej dłużej w środku nie gryzła, ale jak przyszło do rozmowy, nie powiedziała nic. Naprawdę zbił ją z tropu list czytany 10 czerwca ze wszystkich ambon. Arcybiskup Michalik, metropolita przemyski, wyrażał w nim współczucie proboszczowi M. i prosił, by szczególnie oni, parafianie, nie stracili do niego zaufania, lecz okazali sympatię i bliskość przez gorliwą modlitwę. Jak tu więc zwykłej, wiejskiej żonie popa – co z tego, że wysztafirowanej – równać się z takim purpuratem?
O Lubaszce mówią, że też nie będzie świadkiem, bo jej mąż zakazał. Za to, że się skumała z Lucyną K., on pije i bije. – Z domu wygonię, a naszego księdza dobrodzieja i dobroczyńcy nie dam skrzywdzić – krzyczy. Ale może krzyczy tylko tak, żeby sąsiedzi słyszeli?

 


(Nazwiska, imiona oraz szczegóły, które umożliwiłyby zidentyfikowanie rozmówców, zostały zgodnie z ich życzeniem zmienione).

Wydanie: 2001, 25/2001

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy