Kino trzeba przewietrzyć

Kino trzeba przewietrzyć

Na tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych były pokazy twórców niezależnych Już półmetek 27. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych pokazał, że ważnych filmów będzie niewiele. Z 21, które startowały w konkursie głównym, uwagę zwróciły trzy, cztery obrazy. Młoda widownia tłumnie przychodząca na przegląd kina niezależnego, które w tym roku po raz pierwszy miało także konkursowy charakter, pokazała zaś wyraźnie, że czeka na świeży filmowy powiew. I choć nie ma powodu, aby popadać w zachwyt nad offem, bo do wybitnych odkryć jeszcze daleko, to szkoda, że ci „ważni” i z decydującym głosem w sprawie polskiego kina chętnie przechadzali się po festiwalowym centrum w Teatrze Muzycznym, a zabrakło ich w Teatrze Miejskim w Gdyni na pokazach kina niezależnego, które ma receptę, jak zrobić niezły film za kilkanaście tysięcy złotych. Brakuje normalności Przed każdym gdyńskim festiwalem narzekań na kondycję polskiego kina, a zwłaszcza finansową mizerię nie brakuje. W tym roku jednak niemal wszyscy zgodnie podkreślają, że tak źle jeszcze nie było. Jacek Bromski, reżyser, szef Stowarzyszenia Filmowców Polskich przewiduje nawet, że to ostatni festiwal, bo za rok nie będzie już co pokazywać. – Brakuje mi normalności – mówi. – Kręcimy albo superprodukcje, albo tanie, kameralne filmy. Mam tylko nadzieję, że osiągnęliśmy już takie dno, że teraz pozostaje nam tylko się odbić – podsumowuje. – Nie jest tak źle, jak wieszczą malkontenci, ale nie jest też tak dobrze, jak krzyczą zachwyceni szkolnymi lekturami na ekranie. Szansę na międzynarodową rywalizację będziemy mieli dopiero wtedy, kiedy przestaniemy skupiać się na patriotyczno-bogoojczyźnianych problemach. Kogo obchodzi polska trauma? Jako Polak nie mam zamiaru z niej szydzić, ale jako twórca mam prawo naigrywać się i martwić tym – twierdzi Krzysztof Majchrzak, który w polskich filmach pojawia się niezbyt często, tworząc jednak znakomity tandem z reżyserem Janem Jakubem Kolskim (w tej chwili trwają zdjęcia do „Pornografii”). – To wyjątkowo trudny czas dla polskiej kinematografii, dlatego tym bardziej cieszy, że na festiwalu jest tyle premier, zwłaszcza debiutów – tłumaczy wiceminister kultury Rafał Skąpski. Nadzieje na poprawę wiąże ze zmianą ustawy o radiofonii i telewizji oraz stworzeniem nowego systemu finansowania polskich filmów. – To jednak przyszłość – zastrzega. Kiepski początek Jak wygląda teraźniejszość, pokazuje tegoroczny festiwal. Zaczął się niefortunnie od „Suplementu” Krzysztofa Zanussiego, czyli „uzupełnienia” świetnego filmu „Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową”. Tym razem jednak rzecz dość mętnie kręci się wokół dylematu młodego człowieka, który nie wie, czy zostać lekarzem, czy księdzem. Andrzej Wajda na uroczyste otwarcie zamiast oczekiwanej „Zemsty” pokazał dokument „Lekcja polskiego kina”, w której tłumaczy polityczno-artystyczne meandry powstania polskiej szkoły filmowej. Na szczęście mocnym akcentem pierwszego dnia festiwalowego był film Tomasza Wiszniewskiego „Tam, gdzie żyją Eskimosi” ze znakomitym brytyjskim aktorem Bobem Hoskinsem (w Polsce znanym zwłaszcza z filmu „Kto wrobił królika Rogera”) i 11-letnim Sergiuszem Żymełką w rolach głównych. Obok nich w tej polsko-amerykańskiej koprodukcji – opowiadającej o przyjaźni handlarza dziećmi i małego chłopca przedzierających się przez ogarniętą wojennym szaleństwem Bośnię – występują m.in. Krzysztof Majchrzak i Andrzej Chyra. Festiwal tradycyjnie powoli nabierał tempa i wciąż czekano na filmowy świeży oddech. Z tym jednak było kiepsko. Rozbawił „Wtorek” Witolda Adamka z udziałem Małgorzaty Kożuchowskiej, Kingi Preis i aktorów amatorów: muzyka Pawła Kukiza czy naturszczyka Grzegorza Borka -znanego jako „Bolec” – aktorskiego odkrycia Adamka. Były lepsze i gorsze filmy z telewizyjnego cyklu „Święta polskie”. „Miss mokrego podkoszulka” Witolda Adamka z piękną Magdą Mazur to usilna próba pokazania wszechogarniającej obłudy, ale przede wszystkim przykry dowód na to, że doszliśmy do etapu robienia filmów o filmach własnych i kolegów. Środowisko bawi się setnie, gorzej z widzami. Na szczęście w telewizji będzie można też zobaczyć film Ryszarda Bugajskiego „W kogo ja się wrodziłem” – historię o skomplikowanych synowsko-ojcowskich relacjach ze świetnymi rolami Emila Karewicza, Krzysztofa Kolbergera i Andrzeja Andrzejewskiego – oraz „Wszystkich świętych” Andrzeja Barańskiego. Udręka debiutanta Debiuty nie objawiły genialnych reżyserów, ale bardzo duże nadzieje można wiązać

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 38/2002

Kategorie: Kultura