Nie jest prawdą, że kultura potrzebuje wolności. Potrzebuje treści! Rozmowa z Zygmuntem Kałużyńskim – Swoją nową książkę „Wampir salonowiec” rozpoczyna pan smutną refleksją na temat Polaków. Pisze pan, że ciężkie doświadczenia historii nie zdołały nas przekształcić, że stało się wręcz przeciwnie: „Polak odżył, niby wampir wciąż nie przebity kołkiem w grobie, jako dokładnie taki sam nacjonalista, szowinista i bigot, jakim jest bodaj od czasów saskich”. – Obraz Polaka, który twa stulecia, nie może się zmienić przez dziesięć lat neoliberalizmu i fałszywego kapitalizmu. Te słowa są ostre, ale trzeba uwzględnić naszą wyjątkową sytuację narodową. Przez wiele lat Polak był zmuszony walczyć z największymi potęgami świata. Sam pamiętam z dzieciństwa, że nad Polską ciążyli trzej cesarze: kajzer niemiecki, cesarz austriacki i car rosyjski. Żeby walczyć z takimi potęgami, nie mając siły, trzeba specjalnego stanu ducha, który polega na celowym zaślepieniu, żeby przetrwać. Ale piszę też o innym gatunku Polaka, który doszedł do wyjątkowej wolności wewnętrznej, jak np. Gombrowicz. Przy czym wolność nie oznacza dla mnie anarchii ani nihilizmu, lecz rodzaj dystansu, sceptycyzmu w stosunku do różnych wartości. – A co wolność oznacza dla kultury? W swojej książce pisze pan o paradoksie: „Nie ma już cenzury, kontroli ministerstwa ani też innych ograniczeń, ale nie ma też kultury. Kino polskie zamarło, teatr wegetuje na marginesie, pisarstwo oryginalne też plącze się po bokach”. Czy ten zanik kultury łączy się ze zmianą systemu? – Owszem, jak najbardziej. Bo nie jest prawdą, że kultura potrzebuje wolności. Potrzebuje treści! – Jednak pana teza, że kultura potrzebuje ideologii, że brak ideologii prowadzi do jej zaniku, wydaje mi się przesadzona. – Dlaczego? Ma pani przykład: sytuacja polskiego kina, które w czasie jakoby komunistycznego ucisku ducha, cenzury, stało się twórczą siłą kulturalną, i to światową. Przedtem było małym, prowincjonalnym aparatem do zabawiania głupich miejscowych – teraz jest podobnie! Przecież tzw. szkołę polską, filmy, które pokazywały tragedię Polaka w czasie wojny, przyjęto w świecie jako wielką, artystyczną manifestację pacyfizmu. A dlaczego? Dlatego, że kino, tak jak cała nasza kultura, miało wtedy program: był to program budowy nowego społeczeństwa socjalistycznego! – Często wypowiada się pan z sympatią o PRL-u. To niemodne – dziś potępia się w czambuł cały dorobek tamtej epoki. – Uważam, że był to jeden z najlepszych okresów w polskiej kulturze. Nie mogę żywić niechęci do okresu, w którym osiągnęła ona sukcesy światowe, jakich nie miała ani wcześniej, ani później, i to we wszystkich dziedzinach. Sprzedano wówczas najwięcej książek, miliony egzemplarzy (co prawda na kiepskim papierze). A jaki był ferment myśli! Panowała cenzura, lecz mimo to kwitła znakomita publicystyka. Wierzono w idee, które są i teraz powtarzane, np. zniesienie wyzysku człowieka przez człowieka. Dzięki PRL-owi w mojej okolicy – pochodzę z ubogiej prowincji, z Kongresówki – zbudowano domy, drogi, wprowadzono elektryczność. Koledzy, z którymi pasłem krowy, pokończyli szkoły, zdobyli wyspecjalizowane zawody. Dla ludzi z moich stron zupełnie nie miało znaczenia, że panuje ucisk ducha, że ciąży nad naszym krajem potężny sąsiad. Najważniejsze było to, że życie się polepszyło. – Czy pan nie jest przypadkiem socjalistą? – Jestem, byłem i będę!!! Uważam, że zniszczenie państwa socjalistycznego było jednym z większych błędów narodowych. Niewiele już potrzeba było, żeby ten system uratować – demokracji. Bo socjalizm bez demokracji jest kulawy, ale demokracja bez socjalizmu jest kaleka – a to właśnie mamy teraz! Nasz dobrobyt robi na mnie wrażenie czegoś sztucznie nasadzonego. Powiększa się coraz bardziej różnica między zamożnymi a ubogimi, co rodzi ogromne problemy, ale o tym się nie pisze, ani nie pokazuje się tego w kinie. A przecież kultura wtedy jest twórcza, kiedy służy problemom swojego społeczeństwa. – Twierdzi pan, że kultura pełni rolę służebną? – Usługową, służebna jest niewolnictwem. Niech pani weźmie pod uwagę, że wielkie epoki kina światowego to związanie kina z aktualnym losem narodu. Np. w latach 50., 60. kino japońskie nagle wybucha i staje się światowe, jak polskie. Dlaczego? Bo dokonuje porachunku z feudalizmem, który był przekleństwem narodu japońskiego. – A czy np. „Amarcord” Felliniego też
Tagi:
Ewa Likowska









