Klinika w supermarkecie

Klinika w supermarkecie

Poczekalnia z widokiem na kasy

Sklep nawet znam, bo robię w nim czasami zakupy, ale że można tam się leczyć, tego nie wiedziałam. Idę wzdłuż ściany vis-a-vis kas i szukam: obsługa klienta, odżywki i… jest: Mała Klinika. Nie wchodzę, bo to tylko niewielka wnęka za węgłem, oddzielona półścianką i szybką z jednego końca; z drugiego jest lada i kręcony fotel, sugerujące istnienie kogoś do kontaktu z pacjentem. Tylko tego kogoś akurat brakuje. Widzę, że za węgłem siedzi już parę osób, najwyraźniej czekających, a przede mną przy tejże ladzie stoi kolejna pacjentka i wypisuje coś na ekranie dotykowym. Ustawiam się za nią, bo skoro ona coś pisze, to zapewne wie, gdzie i po co jest. Kolej na mnie, podchodzę do ekranu i widzę listę oczekujących. Przede mną siedem osób. Wpisuję się i siadam na wystawionych przez Małą Klinikę dodatkowych krzesłach po drugiej stronie ścianki z szybką, czyli tuż przy wyjściu z kas.

Mijają mnie ludzie z koszykami napełnionymi jedzeniem, a ja siedzę, kaszlę, smarkam i zastanawiam się nad wzniosłymi ideami zapobiegania w różnych systemach zdrowotnych.

Po drugiej stronie ścianki jest troje drzwi. Jedne prowadzą do gabinetu lekarskiego. Na drugich wiszą dwa pudełka z napisami: „W środku są tylko próbki moczu i kału, nie ma tu pieniędzy”. Może ktoś już wcześniej się rozczarował, może ich nawet pozwał? Trzecie drzwi są najbardziej tajemnicze, bo pozbawione jakichkolwiek oznaczeń. Może to podręczna kostnica?

Wychodzi lekarka i mówi, że potrzebuje mniej więcej pół godziny na jednego pacjenta oraz że przerwa na lunch jest od godz. 13.30 do 14.30. Skoro jestem ósma, a jest 10 rano, wychodzi, że na mnie przyjdzie kolej ok. 14.30, chyba że udałoby się przed lunchem. Głowa mnie boli, nos i zatoki zatkane, kaszlę strasznie i pocieszam się tylko tym, że podobno płuca im bardziej wyplute, tym mniej bolą, jak pisał kiedyś poeta o więziennej męce wielkiego rewolucjonisty. Przeraża mnie jednak perspektywa pięciu godzin siedzenia w sklepie spożywczym, nawet z gratisowym podglądem kas i odchodzących od nich klientów. Nie wytrzymam. Wracam do samochodu.

Wnętrze nagrzane niemiłosiernie. Ociekając potem, dzwonię do mojego ubezpieczyciela. Odbiera ta sama miła kobieta, z którą rozmawiałam poprzednio.
– Wszystko mi jedno, nie dożyję do wizyty – streszczam jej całą sytuację i błagam, żeby mi zmienić lekarza pierwszego kontaktu na kogokolwiek, kto mnie przyjmie dziś, zaraz, najlepiej w gabinecie lekarskim, a nie w spożywczaku.

– Musi pani wejść na naszą stronę internetową – odpowiada łagodnie, ale dobitnie, jak nauczycielka zerówki. – Tam trzeba sobie znaleźć lekarza, zadzwonić do niego, zapytać, czy panią przyjmie, zapisać się i jeszcze przed pójściem do niego zadzwonić do mnie, podać, kogo pani wybrała, żebym mogła zmienić dane w umowie, aby ubezpieczenie mogło pokryć koszt tej wizyty.

Przepadłam – myślę – nie dam rady, nie mam dojścia do internetu; mogłabym mieć, gdybym miała smartfona, lecz go nie mam. Pytam, czy mogę wrócić do tego lekarza, z którego zrezygnowałam.

Ona mówi, że w takim razie zadzwoni i spyta, czy by mnie dzisiaj przyjął. Czekam na linii, jednak lekarz jest konsekwentny – może mnie przyjąć w końcu kwietnia.
– Ale w tej klinice ktoś mi powiedział, że są inni, którzy mogliby panią przyjąć dzisiaj i mogliby być lekarzami pierwszego kontaktu – kobieta z ubezpieczalni rzuca mi już nie linę ratunkową, ale szeroki trap.
– Świetnie! – wołam. – Wszystko jedno, byle był lekarz i nie w spożywczym.
Teraz kobieta dzwoni i robi telekonferencję między mną, sobą a kliniką mającą lekarzy, którzy mogą mnie przyjąć. Najwyraźniej chce szybko sfinalizować sprawę.
– Mam klientkę z ubezpieczenia, która potrzebuje dziś wizyty u lekarza – zwraca się do kliniki.
– Zaraz sprawdzę – pada odpowiedź. – Niestety, dziś nie ma żadnych wolnych miejsc u nikogo.
– Ale przed chwilą ktoś od was zapewniał, że lekarze są – moja pani z ubezpieczalni nie ustępuje.
– Najwyraźniej źle popatrzyła – zaprzecza klinika.
– A mogę z nią porozmawiać? – naciska moja ubezpieczycielka.
– To była pracująca u nas telefonistka, a ona nic nie wie. Mogę pani klientkę zapisać na koniec kwietnia…
– Co pani na to? – nagle obie zwracają się do mnie.
A ja siedzę i, przysłuchując się tej walce gigantów, myślę nie wiedzieć czemu o 12 pracach Asteriksa, z których jedną było otrzymanie stempelka na formularzu…
– Nie, to ja już dziękuję.

Klinika się rozłącza, a pani z ubezpieczenia pyta, czy jeszcze chcę zmienić lekarza pierwszego kontaktu. Na moją odpowiedź, że z tego też rezygnuję, pada propozycja, aby pojechać do jeszcze innej kliniki, tylko że tam za wizytę najpierw trzeba zapłacić z włas­nej kieszeni, a potem oni zwracają pieniądze.

– Dobrze, zadzwonię tam i pojadę – tonący brzytwy się chwyta. – Dziękuję za pomoc, rozłączmy się.

W samo południe w gabinecie

Minęła mniej więcej godzina, jestem ugotowana w nagrzanym samochodzie, ale zamierzam jechać do tej kliniki, gdzie trzeba płacić z góry. Jeszcze tylko raz zajrzę do spożywczego, jak sprawy stoją. Tymczasem w Małej Klinice – mimo że to dopiero godz. 11 – kolejka znacznie się skróciła, na obrotowym fotelu pojawiła się miła pani, która zapewnia, że lekarka przyjmie mnie przed lunchem.
Już w południe wchodzę do gabinetu. Mały, ale nie brudny, tylko nie widzę niczego jednorazowego użytku, np. drewnianych szpatułek nieodzownych przy zaglądaniu do gardła. Lekarka umyła ręce, ale nie ma rękawiczek. Z mojego punktu widzenia to akurat dobrze, bo nader często lekarze i pielęgniarki używają rękawiczek do ochrony siebie, a nie pacjenta. Umyte ręce są dla mnie w tej sytuacji bezpieczniejsze. Wiem coś o tym, bo pracuję w laboratorium.

Postanawiam, że jeśli będzie chciała zajrzeć mi do gardła, używając czegoś do przyciśnięcia języka, zapytam, czy to było sterylizowane. Widzę jednak, że tak samo jak ja jest świadoma niesterylności wyposażenia gabinetu. Nawet gdy mierzy mi ciśnienie, to przez bluzkę, bez dotykania skóry. Nawet lepiej, bo ten nadmuchiwany rękaw do mierzenia ciś­nienia mógłby mi sporo sprzedać. Do gardła pani doktor zagląda mi z dystansu, podświetlając je z daleka.

Leki kupuję w tym samym spożywczym. Po wyjściu z gabinetu muszę tylko przespacerować się wzdłuż tejże ściany, mijając naturalne produkty kosmetyczne, bank, koniki na biegunach… i już jest apteka.

Wracam do auta. Obok mnie zaparkował wielki, stary samochód, strasznie zdezelowany; farba łuszczy mu się na dachu, z reszty już nie ma co odpadać. Czekam, aż dwoje dzieci wsiądzie do niego, bo inaczej zakleszczymy się drzwiami. Starszy chłopczyk pomaga młodszemu wsiąść, wpina go w fotelik, zamyka drzwi i przechodzi na drugą stronę samochodu. Ja wsiadam do swojego, trzymam się za rozpalone czoło, oddycham głęboko i usiłuję odżyć po wizycie u lekarza oraz innych atrakcjach dnia.

Z wielkiego samochodu dochodzi głośna muzyka, która nagle ustaje i słyszę klakson. Zza kierownicy potężny Murzyn, pewnie tata tych dzieciaków, grzecznie mnie pyta, czy wszystko ze mną w porządku. Uśmiecham się i odpowiadam, że tak, i dziękuję za jego troskę. On kiwa głową i odjeżdża. Ja też jadę. Jak mi ten człowiek poprawił humor…

Autorka jest absolwentką Wydziału Biologii UW, pracuje na uniwersytecie w USA

Foto: Anna Krupicka – Czechowska

Strony: 1 2

Wydanie: 2015, 30/2015

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy